20. Brian Eno
Small Craft On A Milk Sea
Warp
Nowy Eno pochodzi z czasów, kiedy ludzie byli młodzi nie wiedząc, że są młodzi. Jest soundtrackiem do pierwszego maratonu Planety małp i pierwszym krautrockiem. Nie jest natomiast startupem Windowsa ani muzyką dla lotnisk. To prawda, że Small Craft nadawałoby się do wielu filmów. Jednakże głównie jest to płyta, o której nie za wiele da się napisać, nie w dzisiejszym Internecie. Żeby bez wyrzutów sumienia opublikować tekst o niej trzeba by być albo niesamowitym fantastą, a ja nie mam dziś czasu, albo znać na wylot wszystkie płyty Briana, brylować erudycją na polu jego dyskografii, a na to już też odrobinę za późno - nie da się już dziś z wiarygodnym zaangażowaniem opowiedzieć o Sienkiewiczu, pozostaje tylko wystawić wszystkim jego dziełom 10.0. Pozostaje ratować się reckami Suburbian Tours, bo Small Craft to właściwie to samo, tylko mniej retro, bo mniej nowoczesne i bardziej nastawione na odtworzenie faktycznego brzmienia epoki niż wyobrażenia o nim.
Similes / Static Nocturne
Temporary Residence / Watership Sounds
Static Nocturne pojawił się znikąd (stąd) i przez dłuższy moment sądziłem, że to jednak na takie płyty Eluvium się czeka. Muszę jednak podtrzymać niezbyt oryginalną tezę z recenzji Similes: włączenie wokalu, choć bardzo dyskusyjne pod względem skuteczności efektu artystycznego, nie zdarza się w ambientowych dyskografiach często, praktycznie wcale, więc wypada to docenić, szczególnie, że wyszło sprawnie, z korzyścią dla artysty. Pełnię faktu widać właśnie dopiero po Static Nocturn, który jest niesamowicie pięknym, godzinnym Basińskim blissem, spełnia wszystkie marzenia zakochanych w impresjonizmach, ale jednak wydaje się już niekompletny. Ten nieśmiały, trochę krygujący się wokal Coopera został zapamiętany i stał się integralnym elementem, rozpoczynającym być może nowy rozdział w karierze skromnego, ale stale na najwyższym poziomie obecnego projektu.
18. Shugo TokumaruPort Entropy
P-Vine
Za cenę pierwszej ohydnej okładki w swojej dyskografii, Tokumaru nagrał płytę przywracającą sens oczekiwaniom stawianym przed twórcą Night Piece, jednocześnie poetyzując lekko swój dorobek: kamieniami milowymi jego talentu są albumy o przeciwstawnych ładunkach emocjonalnych, mocujące się z sobą, zaświadczając, że wyobraźnia Shugo daleka jest od nudnawego zastoju, sugerowanego dwoma poprzednimi jego wydawnictwami.
17. Dead Letters Spell Out Dead Words
No Words
2010, Land of Decay
W moszczu kasetowego szumu serwowane przez Dead Letters ewokacje burzliwego lata pączkują doznaniami zupełnie innymi niż te płynące z katalogu chill wave'owców czy Sincerely Yours. Mroczne, nocne lub może tylko ocienione nabrzmiałymi chmurami pejzaże nie przeszkadzają zabawie czy szczęściu, podszywając je jednak budującym zaciekawienie widza dreszczem niepokoju. Elektryfikacja: od dotyku własnej skóry, kamienia, spalonej słońcem trawy, chwilowo czernionej sunącymi po niebie zamkami, może przeskoczyć błękitna iskra lub piorun kulisty opuści ozdobne spirale znalezionej pod wodą, od lat opuszczonej zdawałoby się, ślimaczej muszelki i w zetknięciu z tlenem rozładuje całą magazynową w toni moc, by wypalić wzrok dziecku, którym zwykłaś być. Już pamiętam, co stało się pomiędzy dwoma częściami pierwszego kawałka (A1): czwarta minuta rozpoczęła się w lewym kanale od iskry oczyszczającej pole słyszenia z miękko zaścielających je gitarek.
16. Caribou
Swim
Merge
Obecna na wcześniejszych płytach psychodelia została na Swim zredukowana, brakuje miejsc rzeczywiście transowych, ogarniających, uwalniających morbidezzę zaciemniającą odbiór i przedłużającą żywotność płyty poprzez nawarstwianie zagadek (za czasów Up In Flames rebusy zaczynały się na okładce). Przystępna "Odessa" jest faworyzowana wyraźniej niż odważne "Found Out", a uporczywe sygnalizowanie (bo raczej nie odzwierciedlanie w treści) zainteresowania muzyką taneczną sprawia, że jesteśmy daleko od interesującej (i odzwierciedlanej w treści) słonecznej, skwarnej psychodelii znanej z poprzednich albumów Snaitha. Priorytetem stało się raczej brzmienie niż ewokatywność. Powyższe uchybienia to jednak tylko niewygody ujawniające się dopiero po przyjęciu pewnej maniery interpretowania Swim. Jeśli zgodzić się na inną, nieskrępowaną chęcią przełożenia doznań na opis, albo nawet: zarzucić refleksję w ogóle, Caribou chętniej współpracuje. Mimo że połknąłem kij na jego koncercie, to studyjna wersja poszukiwań Dana nadal jest bardzo pociągająca i żywotna.
15. Onra
Long Distance
All City
Na jednym ramieniu przysiada Dâm-Funk, na drugim Nicolay. Podobieństwo prezentujących wielkomiejski pejzaż okładek Long Distance i Shibuya, kontrastuje niby mocno z cover artem Toeachizown, szczelnie wypełnionym mordą Autora, ale mimo wszystko utrzymanym przecież w kolorystyce starannie ewokowanej przez Long Distance. Ukryty za światem przedstawionym, Onra podrzuca kolejne skrawki mapy nowoczesnego club tourismu z błyskającymi neonowo diodami oznaczającymi lokale obdarzone największym blichtrem i za każdym startem nowego kawałka niewyraźna lampka zmienia się w strzałkę z napisem TU JESTEŚ. Panorama ziemi obiecanej lekkomyślnie w Miami Vice, wymaga wbrew pozorom sporego malarskiego wysiłku. Gra nie toczy się dzisiaj o zilustrowanie stereotypowo ubogiej w barwy, kolejnej wariacji na urbanistyczny pejzaż, ale o stworzenie obrazka równającego czempionom nieoczywistych, bo pobudzających wyobraźnię i wspomnienia, bounce'ów. Przewiewne lekkie electro ciągle więc odświeża przyciężkawą atmosferę retrofuturystycznego r'n'b, wyposażając klub, w którym odbywa się senny after, w taras wycelowany w ocean zabarwiony zielenią rześkiego lipcowego przedświtu.
14. Kawałek Kulki
Noc poza domem / Error
Kalikula
Po chwili potrzebnej na oswojenie, okazuje się, że "Kowbojki" (inkrustacje w tym) czy "Piękna i bestia" (refren!) to utwory z ligi dawno w Polsce nie goszczącej. Króciutki, lecz piękny przerywnik "..." wydaje się być outrem doklejonym po latach do "Skuterów, karuzeli i rodeo" Lenny Valentino, "Bezwietrznie" też można by dokleić do tego charakterystycznego kręgu. Metaforyka tekstów przypomina rozjaśnione, przestawione na rozrywkowe tory liryki Grzegorza Kaźmierczaka z Variété. Odmrocznienie odbyło się chyba na bazie tu i ówdzie widocznych cytatów z rodzimej powieści łobuzerskiej. Można by długo sygnalizować kolejne tropy, choćby próbując zestawić Kilka nocy poza domem z wakacyjnym wycinkiem twórczości Ścianki, ale w sumie KK zaproponowali płytę dziejącą się, z miejsca implikującą niejednokrotny powrót, i nie ma sensu silić się na większe analizy tylko zwyczajnie słuchać.
13.Fabio Orsi
Random Shades Of Day
Privileged to Fail
Produktywny Włoch wypuścił w tym roku między innymi trzy płyty wypełnione przepięknym, czułym ambientem, dokładając do pieca wizerunkami Newsom. Mroźne struktury na pierwszym kompakcie przypominają trochę imaginacyjne akrobacje Juno we wstępie do Incepcji. Drugi prezentuje delikatne piano melodie, uzależniające i z biegiem czasu umieszczane w coraz bardziej eksperymentalnej otoczce (sugestywne "But Memory Had Sons": gitara + handclapy + parskanie koni kluczących między krami przez bród, wytyczając najwygodniejszą ścieżkę nadciągającemu stadu owiec, prowadząc aż do trzeciego cd, gdzie zaczynają się już takie ewenementy chaosu jak drobne, pyliste bity i wokale zniekształcane manipulacjami gałek oscylatora (?). Orsi jest bardzo świadomym siebie muzykiem, więc oddajmy głos tytułowi zbiorku i akapitowi z myspace:
Fabio Orsi has archieved critique and fans, imposing his name as one of the most promising and representative of the entire Italian and international electronic indipendent scene, his music speak like a deep hole into the ground of loved/hated traditional music, it’s a snatch with the past, watching it from unusual perspective, with deforming lens under coloured lights, music never meets Art, it is something like a hack. Where the streets are swelling as the veins and the buildings are collapsing, he plants a microphone cold as a needle, he plays naked and old melodies just for lovers.
12. Forest Swords
Dagger Paths
Olde English Spelling Bee
W 28 numerze magazynu popupmusic recenzent się pomylił i do dzisiaj wisi tytuł Danger Paths. I nawet dobrze, bo pomyłka prowokuje ciekawe konsekwencje interpretacyjne. Łatwości z jaką ten album przemawia do wyobraźni, zwodząc ją, dowodzą przeróżne fakty, np. 1) po kilku przesłuchaniach napisałem jak w transie opowiadanie stylizowane na Guya de Maupassant, 2) taguje się Forest Swords jako post-r'n'b, co w 2010 jest jeszcze raczej stanem wyobraźni niż rzeczy, 3) podejmowane przez fanów indie próby włączenia Barnesa do nowomodnej podjarki dubstepami. I wszystko to jeszcze można by obronić dopóki nie dojdzie do "If Your Girl". Kawałek ten gra identyczną rolą jak na Swim "Sun": katharsis, epifania, ujrzenie *wszystkiego* w nagłym rozbłysku. Oba tracki są bardzo klasyczne, podstawowe, tak proste, że niemożliwym jest pełnoprawne przyporządkowanie ich do jakiegokolwiek gatunku, bo po prostu nie dysponują *cechami*. Są celem. Po "Sun" Snaith mógł wsadzić wszystko, reszta materiału broniłaby się opromieniona namacalnym przeżyciem, które muzyka słuchana z płyt oferuje doświadczonemu odbiorcy stosunkowo rzadko. Przed "If Your Girl" Barnes mógł wsadzić wszystko, reszta materiału nie jest uzasadniona dopóki nie znajdzie swojej pointy w tym utworze. Łatwo przypisać jej jakiekolwiek cechy, post-r'n'b, dubstep, dronedelia etc. Ale "If ..." przypomina niektóre dokonania Durutti Column czy EPkę Balam Acab - graczy poszukujących, próbujących hamować eksperymentatorskie odruchy, aby dotrzeć do utopii własnego klasycyzmu, własnych norm i rygorów. Całe Dagger Paths prze do tego momentu, uczy się na nim i pryska. Więc i my powinniśmy płynąć z tym prądem, za każdym razem zapewniając tej płycie wolność egzystencji, możliwość kapryszenia, nie usidlając jej do takich sztamp jak przeczucie zagrożenia lub przełomowości.
11. Clive Tanaka y su Orquesta
Jet Set Siempre 1º
Tall Corn Music
Clive zawędrowałby ze swoim j-chillem prawdopodobnie kilka miejsc wyżej gdyby nie fatalne otwarcie płyty, w zestawieniu z resztą potężnego materiału bardzo sztuczne i nieautentyczne. Co robi Cut Copy w roli bramy do uniwersum muzyki kąpielowej, jakby przerysowanej przez kalkę ze Śmierci w Wenecji lub prospektu wyimaginowanej sopockiej riwiery? Patrząca w morze, narysowana jakby przez Sasnala, ujęta w nawias czerwonej sukienki, brunetka ogarnia prawdopodobnie wzrokiem cały wykreowany przez Tanakę świat. Jet Set mieści się w łupinie orzecha – pierwsze taneczne kawałki są intrem do rozmytych fantazji o niewiele-wszystkim: miłości wśród fal, piasku przylepionym do ciała, mijaniu dyskotek w namiotach podczas trzymania się za chłodne ręce i tym podobnych drobiazgach. A że kojarzy się jakoś z antyseptyczną rzeczywistością Gattaki? Właśnie dobrze, bo przecież ten świat jest sztuczną, wyprodukowaną na zamówienie, wielowymiarową animacją, dzięki której kwadrans na bieżni po lunchu nie boli, bo program nakłada na zryte atki piękne japonki, na smycz od komórki naszyjnik z muszelek i przydaje towarzystwo bardziej kuszące niż, zgodnie z feng shui ulokowany w rogu, dozownik Kropli Beskidu.
Fajna ta Beru, akurat takich rzeczy mi się dobrze ostatnio słucha. Chelsea Wolfe z podobnych klimatów jeszcze ostatnio wypłynęła, ale jest zdecydowanie mniej free i na EP-ce nawet bardziej w stronę wczesnej PJ Harvey.
OdpowiedzUsuńNo właśnie, nawet ciekawa, jej debiutancki album właśnie wyciekł, więc można się przekonać jak to wypada w całości. Dziwne okładki i otoczka: póki nie słucham nie wiem, czy to witch house czy Bon Iver.
OdpowiedzUsuń