niedziela, 5 grudnia 2010

GR†LLGR†LL - Untitled

GR†LLGR†LL
Untitled

2010, Disaro



3.3



Powypaczane meliniarskim wokoderem post-Salemowe rapy GR†LLGR†LL są tak ohydne, że nawet nie będąc wielkim fanem The Knife współczuję im, bo zainspirowali dewiację, wbrew sobie dokładając bretnale do krucyfiksacji estetów. Do czego przyrównać tak obleśną, syfiastą rzecz... Może do kleju pozostałego po oderwanej skądś taśmie. Do lepkiego pasma, które przyciąga okoliczny kurz, więzi muszki owocowe i włókienka, których kolor budzi zdziwienie, bo nie ma w domu żadnych tkanin tej barwy. Czy ten lepki ślad chce powiedzieć, że ktoś dziwnie ubrany był tu w nocy? Nieważne, fokus: trzy świnki błagają o wyrwanie z zaczadzonej butaprenem kloaki, a perły przed żuli przecież.

Mp3 ze "...sLOwLickiN..." ktoś otagował nawiasem (lil wayne cover), ale nie wiem kim jest Lil Wayne i wzdragam się sprawdzić. Nurkujący w szambie, kiedy napotyka srebrny wisiorek nie sprawdza próby kruszcu, lecz czym prędzej spieszy ku powierzchni. To ludzkie zacisnąć pięść na pięknie, szczególnie kiedy zdaje się ono ratować duszę wystawioną na minuty trądu. Siedmiominutowy pasażyk melodyjnego pianina przypomina "Genius And the Thieves" Eluvium. Egzaltacja napędza jego dynamizm: urywany jak oddech przy trudnej decyzji. Momentalnie zjawia się w wyobraźni początek steampunkowego romansu: majestatycznie piękna młoda dama w obfitej kretonowej sukni stoi na dworcu Perdido i przyciska do ucha medalion z mechanizmem pozytywki. Słucha melodii symbolizującej miłość do kogoś unoszonego poza horyzont w brzuchu zeppelina. Szarpany lo-fi pasażyk jest wciśnięty w lewy kanał (dosłownie, przed repeatem trzeba zmierzyć się z efektem zapchanego ucha), a w prawym rozbrzmiewa spłaszczony sampel serca bijącego równym rytmem, który jednak zależnie od zmian tempa klawiszy zdaje się zwalniać lub przyspieszać, odzwierciedlając emocje pianisty zameldowanego prawdopodobnie w Avonlea.

Drugi cenny drobiazg to "mYsWeetcomy wOrLd (interlude)", kenijska miniaturka kolekcjonująca onomatopeje z Króla Lwa (obok ptaków, małp i Masajów także Disneyowskie smyki i chorały) i VHS-owego dzieciństwa. A pod sam koniec płyty awangardowy ambient "if u cAn dR3Am – pRinc3ss3s", najlepiej funkcjonujący z klipem złożonym z bolesnych przygód pijanych dziewczyn i urywków webcam porn. Filmik przypomina utrzymaną w rubasznej manierze (tyłki i jointy) wypadkową dwóch teledysków How to Dress Well: "Ready For the World" i "Decisions". Zagadkowe co przeżywa mulatka na wysokości 01:01, w czego jest trakcie:


Wyselekcjonowane przeze mnie utwory służą sygnalizacji tematów nawiedzających wyobraźnię gatunku i sugerują możliwość jej wzbogacenia np. o afro czy neoklasyczne instrumentarium. Gdyby z tej trójki złożyć EPkę, to na obecny moment refleksji nad genre byłaby ona jednym z bardziej interesujących wydawnictw w jego ramach - dziełem tendencyjnym, potrzebnym na starcie każdemu gatunkowi do klaryfikacji swojego programu. Te kawałki są hiperwitch house'owe, ale poświęcają jakość swojego czasu antenowego na zadawanie pytań o pozostałe opcje. Zafałszowałem rzeczywistość i uploadowałem je tutaj, osobno, z dala od zadżumionego ścierwa całego albumu. Należy oddać mu na koniec odrobinę sprawiedliwości: ten cd-r to pośród jednomyślnie tagowanych jako witch house wydawnictw jedyna póki co pozycja zawierająca ścieżki czystej gitary akustycznej. Monotonne w swojej miernocie, ale każą mi się liczyć z tym, że w ferworze ocalania pięknego tria i zaślepiony obrzydzeniem niejedno jeszcze mogłem w kwestii GR†LLGR†LL przeoczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz