Baalstorm, Sing Omega
2010, Coptic Cat
7.6
Trochę dziwi, że tak dobra jest jedna z najprzystępniejszych płyt w dyskografii tego ultrainteresującego projektu. Efekt podkreślają obie bezpośrednio poprzedzające premierę albumu krótkie wydawnictwa: gromadzące dema i soundchecki Aleph At Docetic Mountain oraz ambientowa EPka Haunted Waves, Moving Graves, rozwijająca w stylu Vivian&Ondine Basinskiego oceaniczny drone – epilog Baalstrom... (sytuacja analogiczna do uzupełniania przez ambientową EPkę I Have A Special Plan For This World wydanego w 2000 albumu Sleep Has His House, bardzo zresztą bliskiego wymowie omawianej tu płyty).
W warstwie tekstowej, mimo częstego sięgania po zabiegi zbliżone do strumienia świadomości (niektóre zlepki świetne, np. asocjacja w Tank of Flies: the bump-the bribe-the breasts) i tysiąca skojarzeń z poezją Baudelaire'a, paranoiczną erudycją Eco circa Wahadło Foucalta, opowiadaniami Borgesa, pomysłami Platona (motyw Aeonu, który może jednak zaczerpnął Tibet z Kufelka starego Shoggottha Gaimana?), Current 93 pozostaje tym razem raczej klarowny i zrozumiały: to są faktycznie lyricsy, momentami tylko rozsypujące się w autorskiej furii i bardzo obrazowe nawet bez ewentualnej intertekstualnej nadbudowy. W ślad za tym, idzie też przejrzystość muzyki: post- i neo- folkowe podkłady, czasem pianino i smyki. Standard. Piękne Tank of Flies zadaje mimo tej skromności mocny, drenujący dreszcz przy każdym pociągnięciu chórków. Jakieś podskórne przeczucie Modest Mouse sugerowane już przez Passenger Aleph In Name, spełnia się dopiero tutaj, chociaż nie potrafię tego dowodzić lub umiejscowić. Niesamowite I Dance Narcoleptic z lunaparkową melodyjką i epilogiem w postaci ww. akwatycznego drone'u, po Baudelairowsku orientalizujący folk With Flowers In the Garden of Fires etc. Można by długo tak kłamać, że zwraca się uwagę na muzykę słuchając tej płyty. Jeśli mamy taką jak tutaj "nierozerwalność" folk+liryk+kreacja narratorska, tagi jakoś się wyczerpują. Stwierdziwszy to i biorąc po uwagę, że może to być jeden z nielicznych tekstów o tym albumie, przedłużam go o parę zachęcających pomysłów interpretacyjnych.
Imaginarium rozumiem jako zestaw rekwizytów potrzebnych do przywołania konkretnej wizji. Jeśli ktoś lubi wyobrażać sobie, że podróżuje po post-nuklearnym świecie lub że trafia na tropikalną wyspę w czasach kolonialnych lub że uprawia seks z nubijską branką w starożytnym Egipcie, musi zgromadzić sporo drobnych informacji, uściślić sieć: oczko w oczko jedna rzecz musi wynikać z drugiej, żadna nie ma prawa wisieć w powietrzu. Wszystko musi przeczyć temu, że nigdy nie mieliśmy do czynienia z namacalną stroną tego, o czym chcemy fantazjować i nigdy mieć nie będziemy. Tupnięcie musi wzbijać kurz z suchej ziemi - to stosunkowo łatwe. Kompletowanie imaginarium może jednak zająć lata. Najpierw drobne wizje, bibeloty, nakręcane pieski. Potem coraz dalej aż po kompleksowy world-building. Zarządzanie uniwersum opartym na własnoręcznie zgromadzonym imaginarium ma ten ogromny plus, że nie jest śnieniem: nie można zrobić wszystkiego. Natykając się na granicę nie możesz pomyśleć, że jej nie ma, wymazać jej. Musisz wrócić do realu i znaleźć brakujący element, jeden z rekwizytów, po którym najwidoczniej zieje luka. Czasami nie wiadomo, gdzie szukać. Albo jeszcze gorzej: czego konkretnie brakuje. Czyta się, słucha, ogląda, żyje i w pewnym momencie znajduje (albo i nie, oczywiście). Drobiazg zaskakuje na swoje miejsce. Imaginarium jest bliższe kompletności. Wizja zyskuje na koherencji. Jej stabilne piękno pochłania. Można zmącić jej powierzchnię przekonanym, że wyklaruje się na powrót.
Kobiety Boginka śmierci, Chiara (the apocalypse girl, Chiara, in her hat / sits and talks to atoms and planets w: With Flowers In the Garden of Fires), kokieteryjnie bawi się przesuwając palcem planety i gwiazdy na ozdobnym łańcuszku. Kobieta na fotografii wygląda pięknie w skądś znajomych narratorowi ubraniach, ale już za późno, aby żyła. Chwilę po wejrzeniu w jej urodę wypływa temat rakiet i broni masowego rażenia. Na samym początku, to kobieta pyta: Is everything all right, love? i wspaniałe, jak pierwsze słowo następującej po tym frazy Tibet melorecytuje z wygasającym oburzeniem, pobłażliwie zbywając samozwańczy głos rozsądku sugerujący, że stał się monomanem.
Kobiety. Kolejne rekwizyty rozległego imaginarium. Banalnym i ordynarnym odczytaniem byłoby uznanie Tibeta za mizogina spajającego damskie akcenty z zagładą, niebezpieczeństwem, destrukcją. Postacie kobiece, standardowo, działają na Baalstorm... w zastępstwie idei takich jak zmysłowość i piękno. Stały się częścią imaginarium, bo autor wizji zapragnął ją upiększyć jasnymi symbolami, nadać jej rumieńców, delikatności, uwiarygodnić własne zahipnotyzowanie poprzez wplecenie stanu bardziej uniwersalnego: zauroczenia. Jak upiększyć krach rzeczywistości z takim wyczuciem, żeby wizja nie zostawiła w tyle słów? Oprzeć nowe metafory na temacie niemożliwym do zużycia. Piękna apokalipsa jest nieosiągalna (koniec świata musi budzić zanieczyszczający doznania estetyczne żal w jego użytkowniku), piękne kobiety odwrotnie.
Pobrzmiewają w tej metodzie echa Dantego lub Nervala, zagłuszającego instynkt samozachowawczy, aby z pełną swobodą wkroczyć w uczucie do Sylwii czy Aurelii. Miłość do nich z góry zapewnia szaleństwo, ale ból jest piękny, jeśli zadaje go piękny oprawca pięknym narzędziem. Aż miło o nim pisać, szczególnie, że każda literka zbliża do upragnionych i przeczuwanych innych światów. Z wycinków różnych modelek, (wymienia je zresztą po nazwisku we wkładce płyty: Chiara Barzini, Simo Dalla Valle, Sarah Dietrich, Ksenia Nefedova) Tibet wymodelował galion - wbrew porównaniu dość wyraźnie odseparowaną od wymowy poprzedniego Black Ships Ate the Sky rzeźbę dziobową monolitycznego, budowanego od trzydziestu lat okrętu, targającego się na zdobycie świata pełnej ekspresji, kompleksowego uchwycenia wizji.
Dzieci i mag Maska przybrana przez Tibeta przypomina kartę postaci z Magii i miecza. Klisza recenzencka ustaliła się chyba gdzieś na wysokości premiery Silent Shout: mag elektroniki, mag pogłosu etc. Tibet wciela się w tę rolę na serio, z całą świadomością kostiumu, jakby wracając tropem pierwotnej semantyki do jednego z ciekawszych wyzwań role-playingu. Nawiedzone mamrotanie, wpadanie w szał oratorski, słowotok, uleganie brzmieniowym właściwościom słów kosztem sensu wywodu. W końcu: bolesna momentami pretensjonalność. Nieprzewidywalność. Odczytanie to musi jednak zacząć ewoluować, jeśli wziąć pod uwagę pojawiające się w kluczowych momentach głosy dzieci. Nie są to podręcznikowe sample ze sztucznie infantylizujących narrację dziewczynek grających w klasy czy chłopców, których wynurzenia poddane działaniom efektów pracują na duszny mikroklimat paranoi. W momencie, kiedy narrator Baalstrom... wspina się na szczyt gnostycznego szału lub rzuca słowami o ciężarze dogmatów filozoficznych, wchodzą mu w słowo dzieciaki, chwilkę nucąc za nim, zabawnie przekręcając zbyt skomplikowane dla siebie słowa lub przerzucając sobie z rąk do rąk, jak wersy wyliczanki, te zbyt gorące: brzmiące jak magiczne zaklęcia, wynikłe przypadkiem z gnostyckiej furii.
Dzięki tym dziecinnym wtrętom pracujący nad skompletowaniem wizji awatar, ucharakteryzowany na stereotypowego czarodzieja/proroka kombinezon używany przez Tibeta do wędrówki przez własną wyobraźnię, jest śmieszny i godny politowania jak samotny, gadający do siebie o nadchodzącym piekle wędrowny kaznodzieja, słupiejący na rozdrożach ku uciesze goniącej za nim przez wioskę dzieciarni. Pretensjonalna maska posiadania prawd objawionych styka się z zakorzenionym w kulturze obrazkiem żebraka wieszczącego Armageddon na przejściu dla pieszych i w końcu maska topnieje odsłaniając żywą pokusę nawiązania relacji międzyludzkich (podatna gleba romantycznej wizji kobiety i zwrócenie wzroku ku dzieciom).
Personalizacja Czy jest tak, że Tibet opisuje na Baalstorm... apokalipsę w ogóle, kompilując mity, toposy, wielkie tematy pożądania, pamięci, grzechu, odkupienia, teodycei, psychomachii itp., czy może jest to jednostkowa perspektywa krajobrazu końca jak np. w Widmach Gajcego? Obie odpowiedzi prowadzą ku uproszczonym diagnozom w stylu wzmiankowanej już mizoginii. Wizja ta jest osobista tak jak osobisty jest telefon komórkowy, iPod lub laptop. Cały osobny przemysł kręci się wokół faktu, że nie wystarczy nam, że podręczne sprzęty działają – chcemy je personalizować. Mają być praktyczne, ale też swoją estetyką dialogować z indywidualnymi preferencjami czy nawet nastrojami. W tej analogii ww. kobiety można podstawić za odpowiedni dzwonek, maskę maga czy proroka za grafikę, dzieci za wygaszacz ekranu lub ustawienie opcji wibracji.
Wizja, której imaginarium kompletował Tibet przez lata, jest poręcznym osprzętem imaginacyjnym. Nie amuletem, bo nie ma w tym, mimo maski maga, myślenia magicznego. Osprzętem – mechanizmem pozwalającym na odtrącenie rzeczywistości i skuteczny, efektywny eskapizm, połączony z nieustanną kreatywnością, bo od ciągłego upgrade'u uzależniona jest atrakcyjność i użyteczność narzędzia. To raz. Dwa, że maszyna ta służy do przetwarzania empirycznie pobieranych danych na elementy czysto intelektualnego imaginarium – zestawu rekwizytów potrzebnych do nakreślenia ulubionej wizji, w której cieniu można wypocząć i żyć fantazją (idiom living the dream nabiera tu dosłownego znaczenia).
Na oficjalnej stronie Current 93 Tibet zdradza kilka detali procesu twórczego towarzyszącego nagrywaniu Baalstorm... Z tych paru zdań wyłania się obsesyjna osobowość, dostrzegająca w każdym elemencie otoczenia potencjalny składnik wizyjnej mozaiki. Od imion po przypadkową pomyłkę na wyświetlaczu terminalu lotniska (Passenger Aleph In Name). Można takie tropy mnożyć (Heard of Madame Max? rozpoczynające closer mogłoby być nawiązaniem do post-apokaliptycznej serii Mad Max) i z braku miejsca pominąć momenty czystej urody pozbawione intertekstualnego podtekstu (np. oryginalny obraz otępiałych, ponurych syren, płynących bez stereotypowo przypisywanej im radości w: The Nudes Lift Shields For War), więc zakończmy. Wszystko albo nic. Zachłanna wyobraźnia Tibeta zagarnia wszystko, fotografuje fragmenty rzeczywistości, skanuje je, kataloguje i, obracając jak klocki tetrisa, już jako rekwizyty imaginarium, wpasowuje w odpowiednie miejsca obszernej wizji.
W warstwie tekstowej, mimo częstego sięgania po zabiegi zbliżone do strumienia świadomości (niektóre zlepki świetne, np. asocjacja w Tank of Flies: the bump-the bribe-the breasts) i tysiąca skojarzeń z poezją Baudelaire'a, paranoiczną erudycją Eco circa Wahadło Foucalta, opowiadaniami Borgesa, pomysłami Platona (motyw Aeonu, który może jednak zaczerpnął Tibet z Kufelka starego Shoggottha Gaimana?), Current 93 pozostaje tym razem raczej klarowny i zrozumiały: to są faktycznie lyricsy, momentami tylko rozsypujące się w autorskiej furii i bardzo obrazowe nawet bez ewentualnej intertekstualnej nadbudowy. W ślad za tym, idzie też przejrzystość muzyki: post- i neo- folkowe podkłady, czasem pianino i smyki. Standard. Piękne Tank of Flies zadaje mimo tej skromności mocny, drenujący dreszcz przy każdym pociągnięciu chórków. Jakieś podskórne przeczucie Modest Mouse sugerowane już przez Passenger Aleph In Name, spełnia się dopiero tutaj, chociaż nie potrafię tego dowodzić lub umiejscowić. Niesamowite I Dance Narcoleptic z lunaparkową melodyjką i epilogiem w postaci ww. akwatycznego drone'u, po Baudelairowsku orientalizujący folk With Flowers In the Garden of Fires etc. Można by długo tak kłamać, że zwraca się uwagę na muzykę słuchając tej płyty. Jeśli mamy taką jak tutaj "nierozerwalność" folk+liryk+kreacja narratorska, tagi jakoś się wyczerpują. Stwierdziwszy to i biorąc po uwagę, że może to być jeden z nielicznych tekstów o tym albumie, przedłużam go o parę zachęcających pomysłów interpretacyjnych.
Imaginarium rozumiem jako zestaw rekwizytów potrzebnych do przywołania konkretnej wizji. Jeśli ktoś lubi wyobrażać sobie, że podróżuje po post-nuklearnym świecie lub że trafia na tropikalną wyspę w czasach kolonialnych lub że uprawia seks z nubijską branką w starożytnym Egipcie, musi zgromadzić sporo drobnych informacji, uściślić sieć: oczko w oczko jedna rzecz musi wynikać z drugiej, żadna nie ma prawa wisieć w powietrzu. Wszystko musi przeczyć temu, że nigdy nie mieliśmy do czynienia z namacalną stroną tego, o czym chcemy fantazjować i nigdy mieć nie będziemy. Tupnięcie musi wzbijać kurz z suchej ziemi - to stosunkowo łatwe. Kompletowanie imaginarium może jednak zająć lata. Najpierw drobne wizje, bibeloty, nakręcane pieski. Potem coraz dalej aż po kompleksowy world-building. Zarządzanie uniwersum opartym na własnoręcznie zgromadzonym imaginarium ma ten ogromny plus, że nie jest śnieniem: nie można zrobić wszystkiego. Natykając się na granicę nie możesz pomyśleć, że jej nie ma, wymazać jej. Musisz wrócić do realu i znaleźć brakujący element, jeden z rekwizytów, po którym najwidoczniej zieje luka. Czasami nie wiadomo, gdzie szukać. Albo jeszcze gorzej: czego konkretnie brakuje. Czyta się, słucha, ogląda, żyje i w pewnym momencie znajduje (albo i nie, oczywiście). Drobiazg zaskakuje na swoje miejsce. Imaginarium jest bliższe kompletności. Wizja zyskuje na koherencji. Jej stabilne piękno pochłania. Można zmącić jej powierzchnię przekonanym, że wyklaruje się na powrót.
Kobiety Boginka śmierci, Chiara (the apocalypse girl, Chiara, in her hat / sits and talks to atoms and planets w: With Flowers In the Garden of Fires), kokieteryjnie bawi się przesuwając palcem planety i gwiazdy na ozdobnym łańcuszku. Kobieta na fotografii wygląda pięknie w skądś znajomych narratorowi ubraniach, ale już za późno, aby żyła. Chwilę po wejrzeniu w jej urodę wypływa temat rakiet i broni masowego rażenia. Na samym początku, to kobieta pyta: Is everything all right, love? i wspaniałe, jak pierwsze słowo następującej po tym frazy Tibet melorecytuje z wygasającym oburzeniem, pobłażliwie zbywając samozwańczy głos rozsądku sugerujący, że stał się monomanem.
Kobiety. Kolejne rekwizyty rozległego imaginarium. Banalnym i ordynarnym odczytaniem byłoby uznanie Tibeta za mizogina spajającego damskie akcenty z zagładą, niebezpieczeństwem, destrukcją. Postacie kobiece, standardowo, działają na Baalstorm... w zastępstwie idei takich jak zmysłowość i piękno. Stały się częścią imaginarium, bo autor wizji zapragnął ją upiększyć jasnymi symbolami, nadać jej rumieńców, delikatności, uwiarygodnić własne zahipnotyzowanie poprzez wplecenie stanu bardziej uniwersalnego: zauroczenia. Jak upiększyć krach rzeczywistości z takim wyczuciem, żeby wizja nie zostawiła w tyle słów? Oprzeć nowe metafory na temacie niemożliwym do zużycia. Piękna apokalipsa jest nieosiągalna (koniec świata musi budzić zanieczyszczający doznania estetyczne żal w jego użytkowniku), piękne kobiety odwrotnie.
Pobrzmiewają w tej metodzie echa Dantego lub Nervala, zagłuszającego instynkt samozachowawczy, aby z pełną swobodą wkroczyć w uczucie do Sylwii czy Aurelii. Miłość do nich z góry zapewnia szaleństwo, ale ból jest piękny, jeśli zadaje go piękny oprawca pięknym narzędziem. Aż miło o nim pisać, szczególnie, że każda literka zbliża do upragnionych i przeczuwanych innych światów. Z wycinków różnych modelek, (wymienia je zresztą po nazwisku we wkładce płyty: Chiara Barzini, Simo Dalla Valle, Sarah Dietrich, Ksenia Nefedova) Tibet wymodelował galion - wbrew porównaniu dość wyraźnie odseparowaną od wymowy poprzedniego Black Ships Ate the Sky rzeźbę dziobową monolitycznego, budowanego od trzydziestu lat okrętu, targającego się na zdobycie świata pełnej ekspresji, kompleksowego uchwycenia wizji.
Dzieci i mag Maska przybrana przez Tibeta przypomina kartę postaci z Magii i miecza. Klisza recenzencka ustaliła się chyba gdzieś na wysokości premiery Silent Shout: mag elektroniki, mag pogłosu etc. Tibet wciela się w tę rolę na serio, z całą świadomością kostiumu, jakby wracając tropem pierwotnej semantyki do jednego z ciekawszych wyzwań role-playingu. Nawiedzone mamrotanie, wpadanie w szał oratorski, słowotok, uleganie brzmieniowym właściwościom słów kosztem sensu wywodu. W końcu: bolesna momentami pretensjonalność. Nieprzewidywalność. Odczytanie to musi jednak zacząć ewoluować, jeśli wziąć pod uwagę pojawiające się w kluczowych momentach głosy dzieci. Nie są to podręcznikowe sample ze sztucznie infantylizujących narrację dziewczynek grających w klasy czy chłopców, których wynurzenia poddane działaniom efektów pracują na duszny mikroklimat paranoi. W momencie, kiedy narrator Baalstrom... wspina się na szczyt gnostycznego szału lub rzuca słowami o ciężarze dogmatów filozoficznych, wchodzą mu w słowo dzieciaki, chwilkę nucąc za nim, zabawnie przekręcając zbyt skomplikowane dla siebie słowa lub przerzucając sobie z rąk do rąk, jak wersy wyliczanki, te zbyt gorące: brzmiące jak magiczne zaklęcia, wynikłe przypadkiem z gnostyckiej furii.
Dzięki tym dziecinnym wtrętom pracujący nad skompletowaniem wizji awatar, ucharakteryzowany na stereotypowego czarodzieja/proroka kombinezon używany przez Tibeta do wędrówki przez własną wyobraźnię, jest śmieszny i godny politowania jak samotny, gadający do siebie o nadchodzącym piekle wędrowny kaznodzieja, słupiejący na rozdrożach ku uciesze goniącej za nim przez wioskę dzieciarni. Pretensjonalna maska posiadania prawd objawionych styka się z zakorzenionym w kulturze obrazkiem żebraka wieszczącego Armageddon na przejściu dla pieszych i w końcu maska topnieje odsłaniając żywą pokusę nawiązania relacji międzyludzkich (podatna gleba romantycznej wizji kobiety i zwrócenie wzroku ku dzieciom).
Personalizacja Czy jest tak, że Tibet opisuje na Baalstorm... apokalipsę w ogóle, kompilując mity, toposy, wielkie tematy pożądania, pamięci, grzechu, odkupienia, teodycei, psychomachii itp., czy może jest to jednostkowa perspektywa krajobrazu końca jak np. w Widmach Gajcego? Obie odpowiedzi prowadzą ku uproszczonym diagnozom w stylu wzmiankowanej już mizoginii. Wizja ta jest osobista tak jak osobisty jest telefon komórkowy, iPod lub laptop. Cały osobny przemysł kręci się wokół faktu, że nie wystarczy nam, że podręczne sprzęty działają – chcemy je personalizować. Mają być praktyczne, ale też swoją estetyką dialogować z indywidualnymi preferencjami czy nawet nastrojami. W tej analogii ww. kobiety można podstawić za odpowiedni dzwonek, maskę maga czy proroka za grafikę, dzieci za wygaszacz ekranu lub ustawienie opcji wibracji.
Wizja, której imaginarium kompletował Tibet przez lata, jest poręcznym osprzętem imaginacyjnym. Nie amuletem, bo nie ma w tym, mimo maski maga, myślenia magicznego. Osprzętem – mechanizmem pozwalającym na odtrącenie rzeczywistości i skuteczny, efektywny eskapizm, połączony z nieustanną kreatywnością, bo od ciągłego upgrade'u uzależniona jest atrakcyjność i użyteczność narzędzia. To raz. Dwa, że maszyna ta służy do przetwarzania empirycznie pobieranych danych na elementy czysto intelektualnego imaginarium – zestawu rekwizytów potrzebnych do nakreślenia ulubionej wizji, w której cieniu można wypocząć i żyć fantazją (idiom living the dream nabiera tu dosłownego znaczenia).
Na oficjalnej stronie Current 93 Tibet zdradza kilka detali procesu twórczego towarzyszącego nagrywaniu Baalstorm... Z tych paru zdań wyłania się obsesyjna osobowość, dostrzegająca w każdym elemencie otoczenia potencjalny składnik wizyjnej mozaiki. Od imion po przypadkową pomyłkę na wyświetlaczu terminalu lotniska (Passenger Aleph In Name). Można takie tropy mnożyć (Heard of Madame Max? rozpoczynające closer mogłoby być nawiązaniem do post-apokaliptycznej serii Mad Max) i z braku miejsca pominąć momenty czystej urody pozbawione intertekstualnego podtekstu (np. oryginalny obraz otępiałych, ponurych syren, płynących bez stereotypowo przypisywanej im radości w: The Nudes Lift Shields For War), więc zakończmy. Wszystko albo nic. Zachłanna wyobraźnia Tibeta zagarnia wszystko, fotografuje fragmenty rzeczywistości, skanuje je, kataloguje i, obracając jak klocki tetrisa, już jako rekwizyty imaginarium, wpasowuje w odpowiednie miejsca obszernej wizji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz