czwartek, 1 lipca 2010

White Hills + Gnod + Wooden Shjips + Dead Meadow

Gnod + White Hills
Gnod Drop Out With White Hills II

2010, Rocket


Po kolaboracji z Gnod, krautowym projektem, o którego zeszłorocznym Same zwyczajnie nie chciało mi się pisać, bo zapragnąłem hołubić te parę tracków w samotności (w ostatnim utworze tej płyty jest rzecz, której wasza wyobraźnia bezskutecznie szukała przez lata, ewokujcie: czarna, szamańska magia uprawiana o zmierzchu na łachach białego piasku, gdy w cieniu widmowych palm z piskiem lądujących w sen mew kontrastuje dudnienie bębnów wzywających arcymaga do przebicia na szczycie odległej schodkowej piramidy niewinnego serca dziewicy przybranej jedynie w nieskazitelnego szlifu klejnoty i zapach poddaństwa demonom), można było spodziewać się więcej. Co tu jest? Niezbyt miarodajny i potrzebny trailer do st White Hills.

Brak dynamizmu nie znajduje przeciwwagi w wyrafinowaniu, które mylnie zapowiada pierwsze na płycie Bits - delikatne, nieomal o fakturze zapachu, przywołujące otchłanną biel. Bardzo egzotyczne doznanie. Zdaje się, że stoi za tym króciutkim trackiem samotny Gnod, który wprzęgnięty potem przez kolegów w o wiele bardziej konkretne klimaty staje się nieobecny ciałem, duchem ciążąc nad szczerością wyrazu WH. Szumnie anonsowany finezyjny trip zmienia się w godzinne nawalanie standardów *psychodelicznego rocka*. Spaced Man (niespodzianie przypominający najbardziej ustabilizowane partie Mickeya Myslovitz) i Per Sempre wybijają się ponad ten poziom, prezentując w realu to, co label określił jako haze of echoing psychedelia, electronic & experimental Krautrock trippo-nova. Trochę na wyrost otagowanie, które miałoby sens, gdyby Gnod na serio zagrał. Albumik pieści jednak ucho dobrze znanym pulsem gitarowego jamu pełnego sprzężeń, transowej perkusji i wszystkiego, co ujęte słowem brzmi jak gówno. Nie ma tu zbyt wiele wściekłości i mroku, rzecz dryfuje raczej w stronę końcówki st White Hills, czyli wyciszenia, otaczania odbiorcy sanktuarium. Żaden ambient, po prostu miazga, w której da się już spokojnie mościć, choć trudno pozbyć się wrażenia, że to efekt kompromisu, a ten jest zwykle toksyczny dla postronnych jak i samych zainteresowanych.

Wooden Shjips
Vol. 2

2010, Sick Thirst


Najlepsze ich wydawnictwo to moim zdaniem 7'' Loose Lips, Start to Dreaming. Tylko trochę ponad 10 minut i cudownie, bo na dłuższą metę Wooden Shjips nie są w stanie zaoferować zbyt wiele. Na wspomnianej siódemce sięgają po klimaty, do których większość klubu by się nie przyznała, m. in. dziewczyny, które są ok, o których można sobie marzyć w złych chwilach, dziewczyny, które namawiają do dodania gazu
podczas jazdy skrajem klifu górującego nad riwierą i są bardziej wyluzowane niż ty podczas nocnego postoju w tanbudzie dla tirowców. Vol. 2, tadah!, nieprzypadkowo otwierają właśnie moje ulubione kawałki - oba tytułowe Loose Lips i Start to Dreaming. Nieprzypadkowo, bo chyba i sami WS są trochę znudzeni formułą, poruszanymi tematami i ciążącym stereotypem (tiry, United States of blablabla). Dzięki tak coolerskiemu otwarciu, nosowy wokal, słaby mix, chujowy delay nie ciążą, sprawnie oddając klimat koncertu, na który nie zdążył facet od nagłośnienia. Jeśli dany Polak ma niezbyt skuteczną wyobraźnię, może na koncercie lub przy płycie Wooden Shjips mocno się podniecić klimatem. Jeśli jednak ma fantazję pozwalającą mu na spójniejsze imaginowanie Pekinu niż imaginują go Chińczycy, szybko się zmęczy. Aż tak proste.

Dead Meadow
Three Kings
2010, Xemu

Chciałoby się rzec: koledzy zaprosili cię na sesję rpg, ale spóźniasz się i wszystkie spoko postaci są już zaklepane, więc musisz grać dzieciątkiem Jezus i dobrze, bo trzej królowie w wersji Dead Meadow niosą w darach niepokonany ekwipunek. Trzeba jednak rzec: koncerty heavy-psychodel są super, ale bez całego dymu, przyrostu alkoholu i sfrustrowanych lasek, poszukujących metod pozostania sexy przy dość niewielkim wycinku mody akceptowanym przez konwencję, cała impreza nie jest zbyt pociągająca. Three Kings to album live i niestety rozpierdala tylko w dwóch momentach: At Her Open Door i Seven Seers.

Ale do czego zmierzam...

White Hills
White Hills
2010, Thrill Jockey


Self-titled White Hills to właściwie kwintesencja tematu pierwotnej, bezwzględnej psychodelii i absolutny must have pośród tegorocznych premier. To są wszystko zespoły, o których się właściwie nie mówi, pomija przy okazji sporządzania list rocznych, ale ich wartość dla psychiki rzuconej na pastwę dzisiejszych, spójrzmy prawdzie w oczy jednocześnie eufemizując: bardzo homoseksualnych, czasów jest ogromna. Zresztą krótka scenka z Valhalla Rising najlepiej pokazuje co w tym starciu dzieje się z chillami i innymi pedalstwami. Filmik można przeklejać na klp.pl do działu sumującego wielkie symbole Żeromskiego bez powoływania na mnie, znajcie gest.

W każdym razie Valhalla Rising. Złączyło mi się jakoś z White Hills. Zdyscyplinowany w swojej agresji i drapieżności trans. Sprężyste, mroczne, wężowe gitary, wrzeszczane teksty (w pewnym momencie koleś kracze!), a w drugiej połowie albumu kilka chwil spokoju przy śledzeniu przemian zachodzących pod wpływem wibrującego dźwięku dzwonów w formacjach ciężkich, burzowych chmur. Po takiej sesji niewiele przesłania własne self. Kiedy już będziecie wdychać jego roztocza, nie pozwólcie przesłonić sobie całej rozkoszy ulgą, którą na pewno odczujecie na wieść, że album ten nie opowiada o wodnych lodach, oranżadzie, fotach z polaroida i pierwszym buziaku. To była moja pierwsza płyta White Hills i z miejsca przesłuchałem pobieżnie resztę ich dyskografii, aby stwierdzić ostatecznie, że podoba mi się najbardziej. Podjęli research i doszli do słusznego wniosku, że mięso jest gęstsze, cięższe, bardziej pożywne i godne pożądania niż kwas.

Zabijamy się o nie od wieków, szczególnie, kiedy jest limitowane. Dotychczas goście z White Hills spędzali większość czasu wydając cd-ry, splity, b-side'y; pławiąc się niejednym słowem w luksusach przemierzania katakumb. Wydany dla Thrill Jockey self-titled jest więc czymś w rodzaju powtórnych narodzin, nabywania opalenizny od reflektorów. Szczególnie, że do dotychczasowego składu dołączył Kid Millions bębniący w Oneidzie. Że jest w formie można było ocenić niedawno przy okazji projektu People of the North, a tutaj doceńmy go poświęcając osobne zdania. We współpracy z WH właściwie kładzie wszystko, nieomal przesłaniając do spółki z hipnozą riffów wokal rodem z filmów klasy daleko posuniętej w alfabecie. Takie linijki jak The light that burns my eyes / I'm empty inside przywołują wspomnienia czy to starego Shellaka czy Unwound, szczególnie, że głos to jakby zza grobu własnych emocji, złapany w momencie wyrażania myśli kłębiących się w głowie wściekłego skurwiela podczas zaprzysięgania pomsty na grobie mamy. Nie obyłby się bez szarpanego pulsu tej rozpoznawalnej perki. Wiadomo, że jest to niebezpieczna, zła muzyka, pozwalająca sięgnąć ręką wprost między sploty instynktów, wyzwalająca z nalotu kulturki, a jednocześnie wybitnie nihilistyczna, a więc filozoficzna, analityczna, dziejąca się przy drzwiach i oczach otwartych, bo nie ma tu introspekcji tylko zaproszenie do równego rozdziału ciemności. We don't care, she don't care, they don't care, no-one cares - prawda w oczy kole, ale póki co nie daję jej posłuchu i naprawdę się troszczę, aby takich płyt pojawiało się więcej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz