poniedziałek, 5 lipca 2010

Low - Secret Name

Low
Secret Name

1999, Kranky


9.1


Gorące letnie wieczory wiążą się zwykle z odrobiną podskórnego niepokoju, tworząc idealne środowisko do przesłuchiwania klasyków slowcore'u. Wymijająco nie piszę nic własnoręcznie, zapodając raczej świetnie oddający atmosferę dzisiejszego wieczoru cytat z Podziemi Dona DeLillo.

Jechałem lexusem wśród szelestu wiatru. (…) Powiedzmy dla uproszczenia, że pustynia to impuls. W mgnieniu oka postanowiłem zmienić rezerwację lotniczą, wynająć wóz i pojechać bocznymi drogami. Dawne czasy budzą w nas uczucia, które spełniają się w spontaniczności. Im szybsza decyzja, tym bardziej akuratna spłata długu wobec pamięci. Chciałem znów zobaczyć tę kobietę (…) a potem zawrócić w wietrzną dal. Bo wszystko było tam dalą. Spieczona ziemia, niebo, zarys góry cienki jak opłatek – góry czy chmury przycupniętej nad kotliną, kotokształtnej: jakież to ludzkie, żeby widząc jedno, dopatrywać się czegoś całkiem innego!

Stara droga skręciła na północ, mniej więcej prosto w słońce, a ja zapragnąłem poczuć na twarzy i rękach jego żar. Wyłączyłem klimatyzację i otworzyłem okna. Sięgnąłem po tubkę kremu przeciwsłonecznego, z którą się nie rozstaję, chociaż cerę po ojcu mam oliwkową, śniadą.


Piżmowa woń kokosowego balsamu, nastoletni aromat upału i plaży, a gdzieś w podszewce pamięci nadciągająca fala morska, piekąca sól w oczach i w nosie. Gniotłem tubkę, aż wycisnąłem ją do dna. Cmoknęła, plasnęła, opustoszała. Coś mignęło mi przed oczami, mentalny obraz, jakby iskra przebiegła po nerwach, pustynny błysk – efemeryczna, mętna plama barw, lodziarz brnący zygzakiem przez nagrzany piach.


Potem wiatr zamarł, a na niebie zawisła rafa chmur w bladoróżowej obwódce. Jechałem drogą bez asfaltu, aż efektownie zbłądziwszy, zatrzymałem wóz, wysiadłem i rozejrzałem się po krajobrazie, czując się jak ostatni głupek, a między kępami juki zamajaczyły mi schrony – stare betonowe bunkry, ślad po jakiejś kopalni albo poligonie wojskowym. Miałem ćwierć baku benzyny, pół puszki mrożonej herbaty, nic do jedzenia, żadnych ciepłych ciuchów, mapę ubogą w szczegóły.


Pomyślałem, że dopiję herbatę i umrę.


A wtedy prysnęło pyłem i z jasnej kreski zachodu wyłonił się mglisty kształt. Zbliżający się obiekt przypomniał mi sto filmów, w których przez falistą równinę nadciąga coś lub ktoś, konno, z karabinem w futerale, albo samotny wielbłądnik spowity muślinem kuli się na grzbiecie tępogłowego wierzchowca. Ale tutaj było inaczej, obiekt wzniecał dwa bliźniacze kłęby kurzu i zdrowo zasuwał. Nie był to jednak zwykły, przeciętny pojazd terenowy. Miał lampkę na dachu, lśnił żółtym lakierem, nadciągał butnie i w podskokach, z komiksowym polerem. Ta najweselsza ze zjaw zbliżała się dróżką o wyjeżdżonych koleinach i wyglądała jak dzieło popartu. Niecałe pięćdziesiąt metrów ode mnie. Czyżby, ależ tak, nowojorska taksówka, nie do wiary, a jednak, żółciejsza niż żółtko mknęła w moją stronę.


Jakiż lepszy gest mogłem wymyślić niż wyciągnięcie ręki: taxi stop?


Ale to cholerstwo nawet nie zwolniło. Z otwartych okien zionęła muzyka – porywisty rock na sterydach. Ustąpiłem z drogi, wciąż jeszcze z podniesioną ręką, tą do opalania, chemicznie wymuskaną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz