Off the Wire
2012, self-released
7.2
Niecodzienna współpraca Izy ze Snoopem zaowocowała materiałem co najmniej intrygującym. Całość brzmi, jak urzekająco miodny wakacyjny mixtape. Podkłady zabawnie wystylizowano na gotowe loopy z oprogramowania raczkującego producenta. Wszędzie pełno odniesień do ninetisowych r'n'b i hip hopu. Orzeźwiające chórki znaczą trasę wolt stylistycznych (od jazzu, którego tempo i temperatura mogłyby spodobać się Piotrowi Kurkowi, po kontur bangera Destiny's Child lub Aaliyah) i podsycają atmosferę podszytego nostalgią relaksu, rozpropagowaną przez Best Coast. Większość melodii gdzieś się już słyszało, ale żal sił na ich identyfikację. Instynkt podpowiada: „sami autorzy nie wiedzieli, do kogo piją”, nie przez sklerozę lub nikłe osłuchanie, lecz po prostu: celem płyty nie są intertekstualne igraszki, lecz nastroje i emocje wolne od uwikłań w prawo autorskie czy konteksty biografii. Off the Wire nosi więc patronat lo-fi rozumianego jako estetyka niechlujności (autentycznej lub udawanej) i lekceważenia dla gładkich, okrągłych aranżacji.
Trudno wyobrazić sobie lepszy moment na premierę tej krótkiej kolekcji. Nie chodzi tylko o upalne dni lata, ale też o to, że – po rewolucyjnych nastrojach zeszłego roku – nastał w polskiej muzyce czas letargu. Wśród solidnych, lecz mało wyrazistych płyt, nonszalanckie Off the Wire – album krótki, darmowy, o bałaganiarskiej aparycji – jawi się jako wydawnictwo drapieżnie wciągające. Wyobrażam sobie, że jedenaście efektów współpracy nagrało się samo, w 3-4 popołudniowe godziny, a jednocześnie zazdroszczę frajdy, jaką musiało sprawić twórcom cyzelowanie tych piosenek, które niespodziewanie – zważywszy na style preferowane dotychczas przez Lach i Snoopa – okazują się typowymi „pop gems”, wychylającymi się tu i ówdzie w stronę truskulowego hip hopu lub disco.
Trudno wyobrazić sobie lepszy moment na premierę tej krótkiej kolekcji. Nie chodzi tylko o upalne dni lata, ale też o to, że – po rewolucyjnych nastrojach zeszłego roku – nastał w polskiej muzyce czas letargu. Wśród solidnych, lecz mało wyrazistych płyt, nonszalanckie Off the Wire – album krótki, darmowy, o bałaganiarskiej aparycji – jawi się jako wydawnictwo drapieżnie wciągające. Wyobrażam sobie, że jedenaście efektów współpracy nagrało się samo, w 3-4 popołudniowe godziny, a jednocześnie zazdroszczę frajdy, jaką musiało sprawić twórcom cyzelowanie tych piosenek, które niespodziewanie – zważywszy na style preferowane dotychczas przez Lach i Snoopa – okazują się typowymi „pop gems”, wychylającymi się tu i ówdzie w stronę truskulowego hip hopu lub disco.
Mile łechce mnie też wizja artystów obojga płci pozostawionych sam na sam z tekstami pełnymi erotycznych aluzji, jak na przykład liryki „Lost In Translation” czy „Pressure Off”. Dryfuję lekko w stronę Pudelkowych spekulacji, ale tylko po to, żeby przetrzeć ścieżkę dla jeszcze jednej pozytywnej kwestii. Off the Wire jest bowiem także zapisem spotkania artystów, którzy zastanawiają się, czy za pomocą muzyki można nawiązać nić porozumienia głębszego niż zwykła rozmowa. Wizja takiej komunikacji zostaje sformułowana w melodeklamowanym intrze do „Lost In Translation”, gdzie również pada sugestia o jej erotycznej podszewce (muzyka i miłość jako wymienne ogniwa). Wkrada się już przeczucie egzaltacji, ale chemia Izy i Snoopa to bezpretensjonalne partnerstwo, więź twórcza podobne do tej, jaka zadzierzgnęła się między Nicolayem i Phonte, producentami, którzy, ignorując dystans geograficzny, budowali korespondencyjnie świetność wczesnego Foreign Exchange .
Off the Wire daleko do wyrafinowanego smaku Connected czy Leave It All Behind. Tutaj chodzi wyłącznie o klarowność przekazu, którego jedyną treścią jest zabawa w nagrywanie piosenek, zajęcie nie znające obostrzeń. Chciałoby się więcej takich albumów-spotkań, albumów-rozrywek, nawet jeśli – a może właśnie dlatego? – za procesem twórczym nie będzie stała wzniosła potrzeba serca, a surowy krytyk uzna je za niepotrzebne lub wydmuszkowe.