W ramach krytyki muzycznej niektóre przejawy narcyzmu są tolerowane albo i nawet pożądane, inne – nie.
Jak ocenić przez ten pryzmat spojrzenie z zewnątrz na
siebie–słuchającego, zwłaszcza jeśli będzie to spojrzenie
dążące nie do autoafirmacji, lecz obnażenia bez względu na wstyd czy śmieszność? Jako świadek
swojego odbioru krytyk odnotowuje własne reakcje na daną muzykę i suma tych spostrzeżeń staje się podstawą recenzji czy szkicu,
ale z rzadka przypatruje się zachowaniom jak najbardziej
przyziemnym, codziennym praktykom, które towarzyszą słuchaniu bez względu na materiał i często decydują o ocenie dzieła, pozostając wobec niego zewnętrzne.
Chciałbym więc zwrócić na siebie wzrok tak, jak Rousseau w Wyznaniach,
Roland Barthes w książce o sobie samym albo Michel Leiris w Wieku męskim. Zaznaczam to już w tytule:
„Jak słucham” zamiast „Jak słuchać”, choć skupienie na sobie może okazać się poradnikiem przez to, że objawia czyjś modus audendi i potrafi zachęcić innych do pogłębienia recepcyjnej samoświadomości. To także przyczynek do emancypacji słuchacza wobec dzieła i twórcy oraz głos w sprawie autentyzmu krytyki – nie mniej istotnej od kwestii szczerości artystycznej. Poniższa lista to tylko skromny wyciąg z około stu spostrzeżeń, które z czasem doczekają się może publikacji, póki co jednak wydały mi się zbyt osobiste. Krótko mówiąc: nie jestem jeszcze gotów na krytykę jako tauromachię (nie jestem choćby w stanie ujawnić, dlaczego w ogóle zacząłem słuchać muzyki jako nastolatek).
We wprowadzeniu do Wieku męskiego Leiris proponuje porównanie literatury do tauromachii (walki byków, corridy), ponieważ ten, kto pisze w pierwszej osobie naraża się na niebezpieczeństwo – im bardziej się odsłania, tym bardziej prawdopodobne, że ugodzi go byczy róg (Francuz ma tu na myśli zarówno rygory cenzuralne, jak i na przykład utratę akceptacji przyjaciół). Krytyka jako tauromachia polegałaby na zrozumieniu i uwypukleniu faktu, że pisząc o muzyce, piszemy w sposób zakamuflowany o sobie samych. Korzystamy z płyt i piosenek, by przemycić i jakkolwiek wypowiedzieć nawiedzające nas doświadczenia egzystencjalne, zwykle zbyt intymne, by rozpowiadać o nich wszem i wobec. Jeśli suma życiowych doznań bywa pretekstem do pisania o muzyce, to muzyka staje się pre–tekstem – tekstem–przodkiem lub inspiratorem – dla kryptoautobiografii rozcieńczonej zdanie po zdaniu w poszczególnych recenzjach, rekomendacjach, esejach (Barthes nazywa takie personalne wtręty rozsiane po tekście zdaniami seksownymi, bo pozwalają sobie wyobrażać, co zrobilibyśmy z krytykiem, czy chcielibyśmy go poznać albo czy się z nim utożsamiamy, tak jak myślimy, czego dokonalibyśmy z pociągającym ciałem mijanego na ulicy człowieka i jaki charakter ono ukrywa). Próbując pogodzić dwa sprzeczne wymogi – komunikowania odbiorcy przydatnych informacji oraz wpływania nań swoją osobą i gustem – krytyk napotyka co i rusz róg śmieszności, zatracenia proporcji, sowizdrzalstwa albo trafniej: hochsztaplerstwa wobec etosu swojej pracy. W każdym jednak razie, bez względu na to czy zostanie przebity przez byka, czy też uda mu się go poskromić, jest obiektem obserwacji, a zatem przedmiotem rozrywki, dostarczycielem wrażeń.
We wprowadzeniu do Wieku męskiego Leiris proponuje porównanie literatury do tauromachii (walki byków, corridy), ponieważ ten, kto pisze w pierwszej osobie naraża się na niebezpieczeństwo – im bardziej się odsłania, tym bardziej prawdopodobne, że ugodzi go byczy róg (Francuz ma tu na myśli zarówno rygory cenzuralne, jak i na przykład utratę akceptacji przyjaciół). Krytyka jako tauromachia polegałaby na zrozumieniu i uwypukleniu faktu, że pisząc o muzyce, piszemy w sposób zakamuflowany o sobie samych. Korzystamy z płyt i piosenek, by przemycić i jakkolwiek wypowiedzieć nawiedzające nas doświadczenia egzystencjalne, zwykle zbyt intymne, by rozpowiadać o nich wszem i wobec. Jeśli suma życiowych doznań bywa pretekstem do pisania o muzyce, to muzyka staje się pre–tekstem – tekstem–przodkiem lub inspiratorem – dla kryptoautobiografii rozcieńczonej zdanie po zdaniu w poszczególnych recenzjach, rekomendacjach, esejach (Barthes nazywa takie personalne wtręty rozsiane po tekście zdaniami seksownymi, bo pozwalają sobie wyobrażać, co zrobilibyśmy z krytykiem, czy chcielibyśmy go poznać albo czy się z nim utożsamiamy, tak jak myślimy, czego dokonalibyśmy z pociągającym ciałem mijanego na ulicy człowieka i jaki charakter ono ukrywa). Próbując pogodzić dwa sprzeczne wymogi – komunikowania odbiorcy przydatnych informacji oraz wpływania nań swoją osobą i gustem – krytyk napotyka co i rusz róg śmieszności, zatracenia proporcji, sowizdrzalstwa albo trafniej: hochsztaplerstwa wobec etosu swojej pracy. W każdym jednak razie, bez względu na to czy zostanie przebity przez byka, czy też uda mu się go poskromić, jest obiektem obserwacji, a zatem przedmiotem rozrywki, dostarczycielem wrażeń.
Omamy słuchowe Raz zdarzyło mi się
chwilowo ogłuchnąć na jedno ucho – lewe, poza tym mój słuch
jest dobry. Nie jestem do końca pewien, na czym polega muzykalność,
ale sądzę, że nie jestem muzykalny (na przykład nie potrafiłem
nigdy nauczyć się najprostszego bicia na gitarze, nigdy nie tańczę
z własnej woli i tak dalej, „nie czuję” muzyki). Potrafię
„rozdzielać” instrumenty (rozróżniam i liczę ścieżki albo
sample, wizualizując sobie słuchany utwór rozproszony na bloczki w
programach typu Adobe Audition). Mój słuch „wędruje”,
przemieszcza się jak jądro w zaburzeniu wieku chłopięcego albo
ciąża pozamaciczna, i zaburza słuchanie muzyki, oddalając ją i
wyciszając na korzyść dźwięków otoczenia (słyszę na przykład
poprzez muzykę i przez ścianę stukanie pazurków psa schodzącego
po schodach wraz z sąsiadem z góry). Lubię słuchać muzyki cicho
– jej niedosłyszane partie „wydają mi się” w sensie
złudzenia, często z korzyścią dla płyty, ponieważ to, co
w ten sposób dopowiadam (do–słuchuję) wydaje mi się często bardziej interesujące
niż ona
sama.
sama.
Pozycja i miejsce Najczęściej
słucham leżąc na wznak: w łóżku, na twardej sofie albo –
sporadycznie latem – na podłodze (posiadanie dywanu zmieniłoby
może sytuację). Rzadko słucham idąc, bo – zważywszy na
selektywność i „wędrowność” słuchu – dociera do mnie
irytująco wyolbrzymiony chrzęst piasku pod butami, szelest ubrań
czy stąpnięcia, które, mieszając się z muzyką, psują ją (na
przykład w ten sposób, że dostrzegam, jak wielką korzyść
wyniosłyby niektóre płyty z jakości lo–fi albo paru nagrań
terenowych). Zdarza mi się słuchać w środkach komunikacji
miejskiej, ale – znów – mój słuch potrafi wybiec poza
słuchawki i odsunąć muzykę po to, by śledzić rozmowy
współpasażerów (w tym wypadku słuchawki pełnią rolę
analogiczną do okularów przeciwsłonecznych: postronni nie widzą,
gdzie kieruje wzrok ten, kto je ma na nosie, a osoby ze słuchawkami
nikt nie podejrzewa, że podsłuchuje; zawsze zakłada się, że
próbuje odgrodzić się od otoczenia, a nie na odwrót). Czasami
urządzam sesje „siedzące”, żeby skontrolować poziom, na jakim
utrzymuje się moja cierpliwość – siadam i nie ruszam się,
słuchając; zapewniam sobie tylko minimalne dystrakcje, które
szybko się wyczerpują: filiżanka kawy, papieros, pojedyncza
plansza Angry Birds, manicure (tylko jedna z nich na album).
Niedogodność Bywa, że kiedy
zabieram się do słuchania muzyki, zapewniam sobie zawczasu jakąś
niedogodność, na przykład układam nogi w pozycji, którą w jodze
nazywa się „szewcem”, albo wystawiam jedną stopę za kołdrę
żeby było mi w nią chłodno. Takie drobne dyskomforty motywują
lepszą koncentrację na dźwiękach – zapewniają doznanie, od
którego umysł chce uciec albo się odciąć i wykorzystuje do tego
celu muzykę, niejako z wdzięczności obdarzając ją pełnym
skupieniem. Wykorzystuję tutaj fakt, że najgłębiej koncentrujemy
się na tym, co jest dystrakcją: początkowo tę rolę pełni
właśnie niedogodność, która odwodzi od dźwięków, ale później
uwagę pochłania muzyka, bo odwodzi od bólu czy dyskomfortu.
Notatki Czasami sporządzam odręczne
notatki ze słuchanych płyt, zwykle w zeszycie, który trzymam przy
komputerze jako podstawkę pod naczynia i notes na loginy, hasła,
numery. Wypisuję momenty (na przykład 3'45'' = jakieś wydarzenie
muzyczne), hasłowe skojarzenia, symbole diakrytyczne (bywa, że nie
jestem w stanie odgadnąć potem ich znaczenia), niekiedy całe
gotowe zdania. Postępuję tak zwłaszcza wtedy, gdy odsłuch ma
posłużyć za podstawę drobiazgowego sprzeciwu wobec niezasłużenie
hype'owanej płyty. Zdarza mi się przebrać do pisania. Nie lubię
pisać w „ciuchach po domu” ani głodny.
Seks i onanizm Przy muzyce nie
wychodzi mi ani jedno, ani drugie. Stopniowo muzyka absorbuje mnie
coraz bardziej, uniemożliwiając oddanie się podnieceniu. Obrazy,
skojarzenia, zdania potencjalnej recenzji pochłaniają mnie na tyle,
że sprzed oczu znika mi ciało własne lub drugiej osoby. Może
potrafiłbym być wydajny erotycznie i równocześnie obcować z
muzyką w toalecie lub na zapleczu klubu albo w plenerze niedaleko
festiwalu, gdy dźwięki niejako zostawia się za drzwiami, nawet
jeśli wciąż dobiegają.
Selekcja Parę lat temu, kiedy
kupowałem swój pierwszy odtwarzacz mp3 w Media Markt, sprzedawca
doradzał mi szczególnie dwa modele i zachwalał ten z radiem.
Zdecydowałem się na drugi, ponieważ nie słucham radia – nie
lubię, kiedy ktoś decyduje za mnie, czego słucham. Nie lubię do
tego stopnia, że w ogromnej większości wypadków w ogóle nie
przesłuchuję rzeczy przesłanych mi na maila przez artystów ani
polecanych przez znajomych. Nie lubię kiedy między propozycją słuchania a samą muzyką znajduje się tylko kliknięcie, dlatego
też nie włączam nigdy filmików czy playerów podpinanych do
recenzji. Tekst o muzyce jest dla mnie niezbędnym buforem: gdy go
czytam, powstaje pierwsze wyobrażenie – jak w miłości, kiedy to
wstępne przeczucia na temat nowopoznanej osoby, są niemal tylko i
wyłącznie moje własne, a to, jak odczytuję ją jako tekst (strój,
gesty, ekspresja etc.), jest jeszcze niezależne od czynionych przez
nią później sprostowań. Tekst o muzyce, w odróżnieniu od
playerów czy klipów, nie stręczy muzyką, nie uatrakcyjnia jej w
płytki sposób. Playery, klipy, audycje pokazują mi w milczeniu
zdjęcie dziewczyny, podczas gdy z tekstu wyczytuję już wstępne
przesłanki, dlaczego warto byłoby ją kochać – z tembru głosu
tego, kto o niej plotkuje, z tego, że wiem, jakie cechy ceni, a
jakie pomija (być może dlatego, iż wie, że by mnie zniechęciły).
Taniec i śpiew Zdarza mi się
„tańczyć” tylko, kiedy jestem do tego zmuszony względami
towarzyskimi, i nigdy nie śpiewam (pod prysznicem generują drony:
buczę przeciągłe, nieskoordynowane dźwięki albo wygwizduję
pojedyncze dźwięki na długim wydechu). Pojmuję „taneczność”
muzyki niemal wyłącznie intelektualnie, nawet przy największych
bangerach nie „chodzi mi nóżka”, chyba że po dłuższej
chwili, kiedy to odnotowuję cechę taneczności, uznaję ją za
nieodpartą, a co za tym idzie wpisuję się w konwencję, aby oddać
muzyce sprawiedliwość. Dawno zarzuciłem próby zanucenia czegoś
komukolwiek – odkrywam wówczas, że jestem absolutnie niemy albo
inaczej: że moja pamięć zieje pustką nawet odnośnie do
ulubionych melodii. Kiedy obserwuję ludzi tańczących w klubach –
nie celebrytów w tanecznych show, ponieważ są wyuczeni tańca, i
nie osób podrygujących, ponieważ nie tańczą sensu stricto –
jestem zdumiony, ponieważ nie mam pojęcia, jak mogliby uzasadnić
taniec. Nie widzę w ich ruchach ekspresji muzyki, przekładu
dźwięków na ciało. Ramiona, biodra, nogi – wszystko to wydaje
mi się zbyt pospolite; może i samo w sobie pociągające
erotycznie, ale zbyt wulgarne względem muzyki (z drugiej strony
lubię striptiz i cenię muzykę w roli podkładu do niego).
Upadek w czas Jeśli to tylko możliwe,
ucinam sobie drzemkę w ciągu dnia. Z wykorzystaniem muzyki zapadam
w sen dosłownie w ciągu paru minut, nawet w trakcie pierwszego
utworu o standardowej długości. Śpię zwykle nie dłużej niż
godzinę, czasem pół, i budzę się zregenerowany na parę godzin
aktywności. Upadek w czas to tytuł jednej z książek Ciorana. Sens
tej formuły jest tam inny, ale lubię o swoich drzemkach myśleć
właśnie z jej użyciem, ponieważ przyspieszam zaśnięcie,
wyobrażając sobie muzykę jako wielopłaszczyznową bryłę,
poprzez którą spadam, przebijając się miękko przez kolejne
warstwy. Jeśli muzyka symbolizuje czas, to faktycznie upadam weń za
jej sprawą. Czasem włączam muzykę, jeśli przebudzę się na
chwilę w nocy, ale drażni mnie, że sen odbiera mi słuch, zanim
zdążę dobrze się rozejrzeć po dźwiękach.
Używki Tylko kilka razy zdarzyło mi się pisać, będąc pijanym, ale zdarza się, że lubię być lekko wstawiony przed komputerem (nigdy piwem, winem ani wódką – przy tej okazji wolę alkohole z szarej strefy: likiery, koniaki i tak dalej). Lubię pisać pijąc kawę, a sprawdzać tekst – paląc. Nigdy nie pisałem pod wpływem narkotyków. Tekst to dobra motywacja do rzucenia papierosów (choć ujawnienie się jakiejś choroby mogłoby okazać się bardziej przekonujące), bo jeśli szkodzą i skracają życie, może nie wystarczyć mi czasu na napisanie wszystkiego, o czym marzę, by napisać. Lubię słuchać samotnie, będąc pijanym lub spalonym, czyjaś obecność raczej mi w tym przeszkadza, ale nie zawsze. Słuchanie na kacu również ma swoją wartość – ból, jaki początkowo sprawia muzyka, staje się z czasem jedną ze wspomnianych wyżej niedogodności, prowadzących do lepszego skupienia na dźwięku i „obejścia” dyskomfortu.
Używki Tylko kilka razy zdarzyło mi się pisać, będąc pijanym, ale zdarza się, że lubię być lekko wstawiony przed komputerem (nigdy piwem, winem ani wódką – przy tej okazji wolę alkohole z szarej strefy: likiery, koniaki i tak dalej). Lubię pisać pijąc kawę, a sprawdzać tekst – paląc. Nigdy nie pisałem pod wpływem narkotyków. Tekst to dobra motywacja do rzucenia papierosów (choć ujawnienie się jakiejś choroby mogłoby okazać się bardziej przekonujące), bo jeśli szkodzą i skracają życie, może nie wystarczyć mi czasu na napisanie wszystkiego, o czym marzę, by napisać. Lubię słuchać samotnie, będąc pijanym lub spalonym, czyjaś obecność raczej mi w tym przeszkadza, ale nie zawsze. Słuchanie na kacu również ma swoją wartość – ból, jaki początkowo sprawia muzyka, staje się z czasem jedną ze wspomnianych wyżej niedogodności, prowadzących do lepszego skupienia na dźwięku i „obejścia” dyskomfortu.