czwartek, 26 marca 2009

Mono - Hymn to the Immortal Wind

Mono
Hymn to the Immortal Wind

2009, Temporary Residence


7.0






Kolosalne orkiestracje (podobno momentami piłuje naraz 28 osób) leją się z głośników, w krótkim czasie zmuszając do panicznego oddychania ostatnim bąblem powietrza zachowanym pod sufitem. Jeśli ktoś pamięta sceny ślubu lub spotkania Sparrowa z krakenem z ostatnich Piratów z Karaibów, może sobie pod nie swobodnie podstawić np. takie Follow the Map i nic nie ujmie z potwornie cholesterolowego patosu chwili. Przy czym: mowa o Piratach z Karaibów, więc nie da się wymazać z tła awanturników, przygody, bezkresnych mórz i tajemniczych archipelagów, które poprzez swoje rozrzucenie są idealnym schowankiem nasyconej, skrytej mocy.

Podobnie z nowym Mono: nie ma co skipować tego ohydnie epickiego momentu, w którym nasi bohaterowie trzymając się za ręce szybują
z prędkością dźwięku nad lazurowym oceanem płosząc płaszczki i rekiny młoty. Ten moment trwa ogłuszające wieki, wizualizuje się wibrując i miażdży niczym dotąd niewidzialny, lewitujący nad tłumem budynek (Pratchett, Rabelais, mainstreamowe anime). Uszy bolą, ale to już skutek uboczny tchórzliwego uciekania w wyobraźnię. Twardo trzeba, bez stoperów marzyć, szczególnie, że HttIW przypomina sytuację, w której kartkując książkę przebiega się wzrokiem po zajebistym fragmencie i natychmiast gubi się go bezwiednie kartkując dalej. Takich motywów do odnalezienia jest tutaj sporo; wraz z kolejnymi podejściami zyskują na wadze: od mglistych flashbacków do plomby w luce po dobrym, przystępnym japońskim napierdalaniu.

3 komentarze:

  1. Co Ty gadasz, ta płyta to dowód na to, że post-rock powoli zamiera, a twórcy tej muzyki nie mają już kompletnie żadnych pomysłów.

    OdpowiedzUsuń
  2. ciężkie norwidy. bardzo ładne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem w tym przypadku jak czytelnik kryminałów: doskonale rozumie konstrukcję, jest w stanie przewidzieć węzłowe momenty fabuły, ale sięga po kolejne pozycje mając nadzieję na wylosowanie perełki. Przy okazji, obcując z dobrze sobie znanymi regułami, zyskuje poczucie bezpieczeństwa.

    Z góry przewiduję każdy moment tej płyty, ale lubię post-rock, a tutaj dostałem go w wersji na maksa przerysowanej, autoironicznej wręcz, świadomej przynależności do etapu schyłkowego, więc już bawiącej się formą. Relacja Mogwai - Mono = relacja Indiana Jones - Jack Sparrow. Zero odkrywczości, jednakże dobra, barwna rozrywka. No i od 'Bambi's Dilemma' (2007) Melt Banany nie słyszałem tak jednocześnie dobrego i przystępnego nowego gówna z Japonii.

    OdpowiedzUsuń