Mud, Dirt & Hiss
2013, cat|sun
Znając poprzednie wydawnictwa Mirta, nietrudno wyrobić sobie pogląd na metodę,
jaką obrał podczas pracy nad Mud, Dirt & Hiss. Sporządził na bieżąco albo wydobył z archiwum dwa rodzaje teł – subtelne nagrania
terenowe ptaków, aury i flory oraz masywne podkłady kojarzące
dżunglę z fabryką. Potem, powodowany podszeptem stałych kodów
swojej wyobraźni, rzucił na tak przygotowane podłoża pierwsze
plany: field recordings o gęstości odmiennej niż bazowe, alegorie temperatur
(smużki analogowego syntezatora = tony chłodne, śliskie; kalimba =
saharyjskie, tropikalne) i barw (stroje gitary i filtry modular).
Korelacje i rozstania tych składników odbywają się na tyle
szybko, że odnosi się wrażenie uczestnictwa w improwizowanym
występie, może nawet w rytuale lub podróży, a jednocześnie nie
sposób wyrzucić ze świadomości obrazu nocy w domowym studiu wraz
z postacią, która – zgarbiona nad klawiaturą – próbuje po raz
kolejny dostosować upartą ścieżkę do swoich oczekiwań (niektóre wariacje można prześledzić na soundcloudzie, szczególnie ciekawe u dołu strony).
To, co na płytach Mirta fascynowało
mnie od samego początku, jest więc również i tutaj – na kasecie.
Mam na myśli przede wszystkim niecodzienne połączenie imaginariów
Czarnego Lądu (nasuwają mi się zwłaszcza klasyczne ekspedycje w
poszukiwaniu źródeł Nilu) oraz miejskiej samotności. Ów mariaż
natychmiast pobudza czujność i sympatię słuchacza, który lubuje
się w kolekcjach, mapach, tezaurusach...; takiego, co upatruje szansy na spełnienie w oderwaniu od
rzeczywistości zbyt ordynarnej w zestawieniu z wędrówką palcem po
mozaice egzotycznych dorzeczy. Łapię się na tym, że ilekroć
recenzuję muzykę Mirta, piszę o tym samym i w podobny sposób,
wystarczy przejrzeć moje teksty o Handmande Man czy Artificial Field Recordings. Instrumenty, melodie, sposób ich zarejestrowania –
mogą stać się punktem wyjścia, ale niewiele mnie interesują.
Skupiam się raczej na zmysłowej stronie, na poetyce rozumianej jako
napięcie pomiędzy pewnymi mechanizmami, jakie stosuje twórca, a
percepcją odbiorcy.
Na przykład jeszcze przed chwilą
chciałem pisać bardziej „konkretnie”, żeby wynagrodzić
Mirtowi te wszystkie mętne metafory, ale wylała mi się kawa i
gorący, wonny płyn, wtapiając się w kartki z jakimiś notatkami
sporządzonymi bladym ołówkiem, o wiele lepiej zestroił mnie z
Mud, Dirt & Hiss niż dywagacje na temat nośnika czy pochodzenia
nagrań terenowych. Przypomniał mi się też fragment Aury Carlosa Fuentesa,
parę zdań, które znakomicie oddają bieg skojarzeń pobudzanych
przez dwuczęściową kompozycję „Swamp”:
Dostrzegasz wysokie, rozgałęzione kształty rzucające cień na ściany w świetle zapałki, która wkrótce przygasa, parzy ci palce, zmusza do zapalenia następnej, żebyś mógł dokończyć tego przeglądu kwiatów, owoców i łodyg o nazwach zapamiętanych ze starych kronik; wonne, zapomniane zioła: włochate i postrzępione wielkie liście lulka, łodyga wypuszczająca kwiaty żółte na zewnątrz, czerwone w środku, spiczaste liście słodkogorza o kształcie serca, popielaty puszek dziewanny, jej strzeliste kwiaty, szeroko rozgałęziony krzak trzmieliny i białawe kwiatki wilczej jagody nabierają życia w świetle twojej zapałki, kołyszą się ich cienie, podczas gdy starasz się sobie przypomnieć zastosowanie tych ziół, które rozszerzają źrenice, uśmierzają ból, ułatwiają porody, niosą ulgę, pocieszenie, osłabienie woli i błogi spokój (przeł. K. Wojciechowska, Kraków 1974, s. 28-29).
I jeszcze urywek strony ósmej:
„Pleśń, wilgoć roślin, zgniłe korzenie, gęsty, usypiający
zapach”. Te właśnie jakości zmysłowe w dużej mierze definiują
dla mnie twórczość Mirta, bywa zresztą, że chwilami postrzegam
ją bardziej jako doznanie węchowe lub taktylne, niż słuchowe. W rzadkich
momentach trzeźwości, kiedy Mud, Dirt & Hiss schodzi na dalszy
plan pod naporem innych wrażeń czy myśli, i mogę w końcu
spojrzeć na nie z dystansu, okazuje się, że czegoś jednak
brakuje.
Jeszcze do niedawna Mirt był w moim mniemaniu jeśli nie monopolistą, to szarą eminencją w niszy polskich artystów field-recording, teraz zaś „tylko” konkuruje z nagraniami Piotra Kurka, Tundry, Roberta Skrzyńskiego, a nawet, w pewnym sensie, Michała Kupicza. Ta czwórka przyniosła mi obszerne spektrum doznań, które dopełniły świat Mirta, tym samym uwydatniając terytoria niedostępne dlań z powodu lojalności wobec pewnych rozwiązań formalnych i tematów. Nieustannie rosnąca popularność muzyki wywiedzionej z sampli powinna przysłużyć się autorowi Handmade Mana, przygotować grunt pod znajomość jego prac przez szerszą publiczność, z tym że Burial, Gas, slow core, konceptualne projekty w rodzaju Opowiadań Marka Rybickiego to jedna strona medalu, a ja chciałbym, żeby Mirt przesłuchał Purity Ring czy Ocean Sunbirds Universal Studios Florida i wyciągnął z tych albumów inspirację do odświeżenia swojego repertuaru. Lada dzień przekonam się, jak brzmi drugi z wydanych przezeń w tym roku albumów – Heading South.
Jeszcze do niedawna Mirt był w moim mniemaniu jeśli nie monopolistą, to szarą eminencją w niszy polskich artystów field-recording, teraz zaś „tylko” konkuruje z nagraniami Piotra Kurka, Tundry, Roberta Skrzyńskiego, a nawet, w pewnym sensie, Michała Kupicza. Ta czwórka przyniosła mi obszerne spektrum doznań, które dopełniły świat Mirta, tym samym uwydatniając terytoria niedostępne dlań z powodu lojalności wobec pewnych rozwiązań formalnych i tematów. Nieustannie rosnąca popularność muzyki wywiedzionej z sampli powinna przysłużyć się autorowi Handmade Mana, przygotować grunt pod znajomość jego prac przez szerszą publiczność, z tym że Burial, Gas, slow core, konceptualne projekty w rodzaju Opowiadań Marka Rybickiego to jedna strona medalu, a ja chciałbym, żeby Mirt przesłuchał Purity Ring czy Ocean Sunbirds Universal Studios Florida i wyciągnął z tych albumów inspirację do odświeżenia swojego repertuaru. Lada dzień przekonam się, jak brzmi drugi z wydanych przezeń w tym roku albumów – Heading South.