niedziela, 26 grudnia 2010

2010: 50-41



50. Jefre Cantu-Ledesma
Love Is A Stream
Type


Cantu-Ledesma splagiatował na Love Is Stream tytułowy kawałek z Endless Summer. Obszerny fragment "Loving Love" to zwyczajny duplikat najsławniejszej chyba pętli Fennesza. Ale ile mamy lat żeby za takie rzeczy się obrażać? W który wiek nas rzuciło żeby nie pokiwać z uznaniem nad złodziejami? I w końcu: czemu by nie wrócić nagle do Endless Summer? Szczególnie, że Jefre skutecznie obłaskawia zbulwersowanych. High-lightem jego poszukiwań są na pewno utwory angażujące wokal: otwierające album "Stained Glass Body", a potem także "Where You End & I Begin" oraz "River Like Spine" włączają do nieruchawego genre skatowane chmurami drobno tłuczonego, glitchowego szkła mszalne damskie chóry. Prestidigitatorski closer – "Mirrors Death" – wieńczy przygodę tworzenia od początku do końca już po redefinicji lo-fi. Miło, że nie tylko piosenkowe formy nadążają z update'owaniem się, tak że zanieczyszczenia nie są symbolem trudności, lecz sypialnianych nastrojów - kaca, miłostek, szorstkości koronek, pomostu między kojącym ambientem a zaskakującymi migotaniami noise'u.


49. Eels
End Times

Vagrant

Na początku roku, w momencie premiery End Times, naprawdę było czym się jarać, bo oto Everett dał pierwszą od dawna smutną płytę światu, który zdawał się w całości składać z drinków i szczęśliwie zatuszowanego dzieciństwa. Bohater liryczny ostentacyjnie nie radzi sobie z nowym życiem. Pojawiają się rozpaczliwe wersy typu Jesus loved me but it’s over now, które E chrypi w charakterystycznej dla siebie manierze utrudniającej rozstrzygnięcie czy tnie się właśnie czy opowiada dowcip roku. Do tego gmatwająca autoironia, wymierzony w samego siebie parodystyczny ton: przerywnik w postaci poszumu padającego deszczu mówi sam za siebie. Dzięki przebłyskom wisielczego humoru, dystansu w samobiczowaniu się, znacznie opada poziom monotonii i łatwo można End Times polubić za równowagę w dozowaniu przeciwstawnych emocji. Snując swoje teatralnie osobiste i absurdalnie depresyjne wynurzenia, E otwarcie sięga po wpływy ponuraków w stylu Prince Billy'ego, Lambchop, trochę też Grandaddy. Przeciwstawia jednak kanonowi smutnego barda desperacko pogodne refreny i nucanki, poszerzając groteskowy portret świrującego z odrzucenia o uroki zjawiska zazwyczaj pobłażliwie pomijanego: nieskładnego pierdolenia do siebie podczas oglądania telewizji plecami.


48. Kno
Death Is Silent

Venti Uno/E1


Problem z Death Is Silent jest taki, że to hip hop dla tych, którzy na co dzień hip hopu nie słuchają, a wiadomo, że takie letnie płyty zwykły irytować. Specyficzny wybór wstawek wokalnych, niezbyt charakterystyczne rapy, "śmieszne" sample – wszystko wygląda na zajawki dla słuchaczy L.U.C.a czy O.S.T.R.a. Początkowo więc wracałem do tej płyty, bo przypominając trochę prace Metaforma, osłodziła mi rozczarowanie Electric Mist. Z czasem niektóre fragmenty zaczęły funkcjonować jako negatywna wersja Way Out. Przemowy i melorecytacje Books poruszały, jakkolwiek ironicznie, kwestie poprawy życia, wspinania się na wyższy poziom świadomości. Chociaż też sampluje Ghandiego,
Kno interesuje wyłącznie śmierć. Teatralność tego zainteresowania, jego transformująca płytę w concept album emoistność, wielokrotnie pobudzała mnie do śmiechu. Bo jak tu nie chichotać, kiedy już w pierwszym tracku dziewczyna szlocha, jakby występowała co najmniej w "Kindness of Strangers" i czeka się tylko na sample z deszczu i piorunów. Ona się wczuwa, wypłakuje oczy, a Kno kręci monotonny rap, w sumie słaby, ale mogący być słabym, bo jedynym jego celem jest wymądrzanie się, że upadła ars moriendi w epoce iPodów. Chwilami pogłaśniałem niektóre fragmenty DIS upewniając się, że z całą powagą diagnozując farmazony gość nie parska śmiechem gdzieś w offie, ale jak dotychczas bez skuchy. Jego skupienie jest tak wielkie, że cały pomysł wydaje się świeży - z każdym trackiem odpadają z Death Is Silent przegniłe skorupy gatunków poświęconych zgonom w zaułkach. Bez grime'ów, crunków i Tupaka, śmierć zostaje sama, przyłapana w kuszącym dezabilu.


47. Swans
My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky

Young God

gira musi byc bardzo smutnym czlowiekiem skoro w tym wieku pisze jeszcze takie piosenki. koncowka lata i po pierwszym wysluchaniu my fahter...nie mam zmaiaru wracac do tego albumu az do poznej jesieni.

reaktywacja swans? bez sensu.

46. White Hinterland
Kairos

Dead Oceans


Wiadomym było, że mało kto sięgnie po nowe albumy Mice Parade, Swans czy Sun City Girls, ale żeby pominięcie stało się udziałem dobrego popu? Niesłychane. Podejrzewam, że na niewidzialność Kairos złożyły się: 1) premiera na początku roku, 2) bezpośrednie sąsiedztwo rozczarowania Mariną, Florence etc., 3) podskórne przeczucie, że składy wokalistka + producent przestają mieć cokolwiek do powiedzenia, czego dobitnym symptomem był ambiwalentny stosunek do The Bird And the Bee. Tymczasem Kairos to piękny, bogaty pop, odnajdujący się w jednym puzderku z innymi niepozornymi perlami, jak Anniemal lub Last Laugh. Masa detali, hooki błądzące w sennej grotesce i prowokujący fantastyczne misheardy naburmuszony wokal czesanej poduszką Casey Dienel sprawiają, że można regularnie wracać.


45. Cukunft
Itstikeyt/Fargangenheit

Lado ABC


Sądziłem, że będąc po lekturze nieomal całych bibliografii Singera i Rotha, a także kilku polskich fabuł zanurzonych w tradycji żydowskiej, Cukunft mnie nie zaskoczy. Półprawda. Fargangenheit (Przeszłość), drugi tom tej niewielkiej antologii, wypełnia, owszem, materiał na tyle prostolinijny, aby poczuć się pewnie: melodie, których źródeł nie trzeba znać, żeby cieszyć się skojarzeniem z popularnym tematem szlemiela - żydowskiego trickstera, chasyda-spryciarza, rabiego idącego w konkury z mistrzem Twardowskim. To, co sowizdrzalskie w tej możliwej inspiracji, Cukunft osłabiają o współwybrzmiewający kameralny, melancholijny ton. Odejmując egzotyki i mogącego irytować łobuzerstwa, pozyskują spójność i miodną potoczystość narracji. Itstikeyt (Teraz) jednak... Zupełnie inna bajka. Jeśli tak TERAZ wygląda muzyka żydowska, a sam zespół twierdzi, że jest ona ciągle żywa, to lekkim susem bierze większość "trudnego jazzu". W kwestii odmalowania kolorytu przytłaczająco miażdży wszelkie radiu przyjazne próby dźwiękowego zgłębiania różnic kulturowych. Fakt, że Itstikeyt jest zapisem występu live, po prostu dziwi, bo jest to niesamowity multitask: owszem, koncert, ale też wykład z bibliografią dla chętnych. Zero tragedii, holocaustu, dziwactw - dużo drapieżnej, masywnej muzyki wyzwolonej od balastu ogranych symboli.


44. Pigeons
Liasons

Soft Abuse


Mamy tu do czynienia z o wiele mniej awangardową odsłoną Pigeons niż na Si Faustine, ale i bardziej udaną. Małżeństwa nie zawsze sprawdzają się jako dream teamy eksperymentalnego grania. Naturalniej przychodzą im urocze indie popy, które na Liasons, jak rzadko w tej stylistyce, autentycznie poprawiają humor. Zaadoptowana przez Pigeons kompozycja Gainsbourge'a ("Laisse Tomber Les Filles") to chyba jedyna piosenka po francusku, która mnie nie mierzi – parysko lekka, przejrzysta, bezpretensjonalnie vintage'owa, po prostu zgodna z rozkosznym, niewymagającym weryfikacji stereotypem. Reszta utworów bierze pod łokcie tego radośnie wciętego high-lighta i razem przestrzegają przed salwowaniem się ucieczką z czegokolwiek. Naivette.


43. Secret Colors
Dreamersss

Digitalis Limited


Dziwi, że ta muzyka leci z normalnego nośnika, a nie mechanizmu zainstalowanego wewnątrz ozdobnego szkaplerzyka. Dreamersss wpisuje się w nurt spełniania marzeń o muzycznych bibelotach: nieprzydatnych, kiczowatych, ale na swój sposób pięknych lub/bo dokumentujących niuanse epoki. Mało co nadaje się na takie dekadenckie fidrygałki lepiej niż shoegaze z co chwila niknącym gdzieś tanim keyboardem i slo-mo bitami zanurzonymi w kompresji sugerującej identyfikację z chill-wavem albo projektami typu Lay Bac czy Dolphins Into the Future. Z tymże Dreamersss podoba mi się bardziej niż dotychczasowe releasy wspomnianej dwójki. Bez żartów już: lo-fi twee-ambientowa wariacja na temat dream indie typu Memoryhouse widziana przez pryzmat fanowania A Sunny Day In Glasgow i chętkę intronowania haze disco na realne genre, jest naprawdę ok, mimo że cholernie dziewczyńska. Niezliczone repeaty całości.


42. †‡†
CDR

Disaro


Po tym jak okazało się, że †‡† nie jest jednorazowym wybrykiem warto docenić ten cd-r. Jest jedną z 2-3 płyt, które zaprzeczyły istotności Salem. King Night okazał się Wałęsą witch house'u. Fajnie, że wtargnął, ale faktyczne dzieło przejęły i zrealizowały inne projekty. Udziałem †‡† padł prymitywny, zrytualizowany erotyzm, żądza przebrana w owczą skórę pijaniutkich lasek włóczących się po zachodzie światła. Serdecznie wstrząśnięty obserwowałem
jak ten rytualny, trashowy i jednocześnie eteryczny, antyselektywny rave, krzyżuje się z fantazjami o gwałcie (to ci dopiero brak selekcji!) i neonami ekstatycznych barw, przeświecających spod antracytowej czerni depresji po traumie lub odwrotnie, aby ostatecznie uspokoić się i zacząć spokojnie wypuszczać nowe jointy, których dystrybucję obsługują póki co tylko zagraniczne fora poświęcone wiedźmom.

41. Chris Schlarb
Psychic Temple

Asthmatic Kitty


Avant-folkowe Psychic Temple posiada najważniejszą cechę chamber popu: nie wiadomo, czemu się podoba. Kameralność i inne wytarte to tylko hasła. Sęk chyba w dyskretnym nakazie elegancji i wysokiej kultury (bezkompromisowo jazzowe wstawki), łagodnym perswadowaniu odbiorcy, że avant- zobowiązuje obie strony, więc nie powinno się chrapać lub pluć po żadnej stronie estrady. Rygor (zirytowane uciszanie w kinie, mars na czole kustosza) sprawia, że slogany nie są w dobrym tonie, więc publika, która zwykle upaja się rzucaniem intelektualnego bilonu (jesień, wrażliwość, geniusz) – winna milczeć, pragnąc aspirować do przenikliwości, z jaką potraktowało niuanse savoir vivre'u "4'33". To był avant- , został jeszcze folk, a to oznacza, że regulamin obowiązuje nie w operze, lecz w lesie, przy ruczaju, u źródeł wspomnienia wciąż jeszcze nie przebrzmiałego romansu z Nico Muhlym.


50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

4 komentarze:

  1. ''42. †‡†''

    omg! †‡† =najbardziej niszowy zespół świata:
    http://www.google.pl/search?hl=pl&lr=&safe=off&client=firefox-a&hs=gVe&rls=org.mozilla%3Apl%3Aofficial&channel=s&q=%E2%80%A0%E2%80%A1%E2%80%A0&btnG=Szukaj&aq=f&aqi=&aql=&oq=&gs_rfai=

    OdpowiedzUsuń
  2. na szczęście:

    http://www.google.pl/search?hl=pl&lr=&safe=off&client=firefox-a&rls=org.mozilla%3Apl%3Aofficial&channel=s&q=%E2%80%A0%E2%80%A1%E2%80%A0+%3D+rrritualzzz&aq=f&aqi=&aql=&oq=&gs_rfai=

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach,to wszystko wyjąśnia. Skądś trzeba było przecież zdobyć mediafirową paczkę z albumem, żeby móc w ogóle zabrać się za reckopisarstwo.

    OdpowiedzUsuń
  4. Potrzebowało się pomocy w obsłudze Google, żeby móc robić XIX-wieczne przytyki :p

    OdpowiedzUsuń