niedziela, 15 stycznia 2012

2011: 20-11

20. Range Rover
All Is Bliss EP
2011, Sweat Lodge Guru

W bitumicznej nocy, czerni kopalnej, kolory jarzą się ukrytym światłem, w tajemnym blasku pogrzebanych klejnotów. W głębokim mroku każda z barw emanuje zaprószonym halo. Płynny metal leje się gęstą strugą i, rozpalony, rozpyla wokół siebie pulsujące purpurowe widma, rozpraszające nikłymi ognikami noc zalegającą szyby i podziemne hangary. Chwiejna lampa ciekłego stopu wyłania z ciemności spojenia gigantycznych kolumn brunatnego żelaza, słupów przyporowych poznaczonych skamieniałymi zbliznowaceniami bryzgającego z monstrualnych diesli petroleum. Daleko w dole słychać trzask coraz ściślej zespalających się cząstek, trzask oszalałych atomów, krzepnących w ciszy podziemnej kanikuły w matowe sztaby. Ciężki bulgot gęstych strumieni gdzieś wysoko w mroku, gdzie rozmieszczono paleniska i cichy skrzyp w dole, wśród form i dzieży. Spoglądając z dołu na leniwie cieknące z góry rozpalone potoki można ciekły metal pomylić z wrzącym miodem. Rozżarzone do granic słodkie pinakle, jak ciężkie sploty blond włosów, roztaczają poblask barwy grzanego piwa, kojący kolor przejrzałego zboża. Nic tu nie odbija się w niczym, monochromatyczna czerń pochłania refleksy światła, potęgując delikatną równowagę metalurgicznego laboratorium. Nic tu nie ulega rozproszeniu, poza światłem, którego rdzeń zaklęto wewnątrz potoków ciekłej rudy, a granice zmieszano z górującą nad wszystkim smolistą czernią gigantycznego warsztatu.

19. Piętnastka
Dalia
2011, Sangoplasmo

Nie było chyba w tym roku płyty bardziej jątrzącej. Dalia uchyla się do wszelkich porównań, nie daje się sprowadzić do żadnego nastroju, istnieje gdzieś poza podstawowymi rozróżnieniami – nie dotyka jej nawet prymitywny podział na wirtuozerską perfekcję i autentyzm emocji, dopuszczający miejsca ciemne i niezrozumiałe. Nie wiadomo nawet, czy ten materiał jest dobry, bo tylko jeden utwór – „Keymonica” – dozwala się charakteryzować stereotypowymi przymiotami. Dalia jest, podobnie jak Heat, doświadczeniem: ugodzeniem w słuchacza za pomocą jakości, których stara szkoła, próbująca strukturalistycznych odczytań, nie jest w stanie uchwycić. Tegoroczne albumy Kurka można dopisywać sobie do CV w rubryce przebytych kursów, bo mało co w przeciągu ostatnich miesięcy zdołało poddać tyle pomysłów zarówno słuchaczom, jak i domorosłym twórcom.

18. Panda Bear
Tomboy
2011, Paw Tracks


Jeśli istnieją jeszcze fani muzyki, którzy nie słyszeli żadnej płyty Pandy, mogą spokojnie zacząć od Tomboy. Przede wszystkim Noah Lennox skonsolidował tu swoje atuty: modlitewne, sypialniane psych-indie z Young Prayer tańczy pod wodą niczym zalecające się manaty z gęstą, miazmatyczną psychodelią Person Pitch. Poza własnymi pomysłami (m.in. wpływy „transowego” projektu Jane, który współtworzył wraz ze Scottem Mou w latach 2002-05), nawiązuje Panda do osiągnięć konkurencji, np. akwatycznego, post-russellowskiego disco, rozpropagowanego przez zeszłoroczne Swim Caribou („Afterburner” Lennoxa to – wypisz, wymaluj – „Sun” Snaitha). Niespotykane wcześniej minimalistyczne mgiełki („Scheherazade” i „Drone”) pełnią rolę oddechu przed introdukcją kolejnych singli, zachęcających do podzielenia z artystą fascynacji starociami (Brian Wilson). Person Pitch, przynajmniej na początkowych etapach, mogło kojarzyć się z pokonywaniem nurtu, na Tomboy liczy się pełne zanurzenie.

17. Bvdub
One Last Look At the Sea
2011, Sweat Lodge Guru/Quietus

Mam nadzieję, że Range Rover słyszeli ten album i będą rozwijać się dokładnie w tym kierunku, bo tegoroczny set Bvdub jest podręcznikiem budowania napięcia dla wszystkich adeptów krautu. Nigdy dotąd nie słyszałem jednostajnego pukania ubranego w tak ewokatywne szaty: od dusznej wilgoci monsunu, przez safianową miękkość skóry po orzeźwiającym deszczu, po ciszę i nieruchomość czuwające jak dwa niewidzialne posągi nad spokojem indyjskiej kontemplacji. Ostatni rzut oka na morze okazuje się być wejrzeniem w odbicie duszy, która nasiąknęła fantastycznymi pejzażami Internetu – fotomontażami kojarzącymi panoramy afrykańskie z krajobrazem Aldebaranu, przestrzenie Oceanii z wizją nocy nad Betelgezą. Wszystkie te wizyjne lokacje nie są statycznymi pocztówkami, lecz obrazami podległymi prawom suspensu – dynamicznymi jak pogoda, której metamorfozy zapewniają urozmaicone sny z wyłączeniem rozumu.

16. Sea Oleena
Sleeplessness
2011, Bridgetown

Wzmocniona i rozszerzona wersja debiutanckich nagrań Oleeny. Dość niespodziewanie to właśnie skromna Kanadyjka udowodniła, że środki ekspresji zarezerwowane zazwyczaj dla gatunków ściśle onirycznych, mogą stać się podłożem tanecznego, post-punkowego setu, rozciągając estymę dla nieświadomości, jaką żywimy w ostatnich latach, na parkiet rozlokowany przed kominkiem. Teraz, kiedy w końcu spadł pierwszy śnieg, jest idealna pora na tę muzykę skromnej, cichej doskonałości.

15. Sean McCann
Sean McCann
2011, Ekhein


Self-titled bywa dla artysty wiecznie umykającą wizją najbardziej osobistej płyty w dorobku, albumu przedstawiającego w metonimicznym ujęciu własną osobę autora. McCann zdaje się być obojętny na presję sygnowania dzieła tajniami jaźni: self-titled to tylko kolejna pozycja w jego corocznych plonach, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przyglądając się uważniej łatwo ulec wrażeniu, że żadna inna płyta Seana nie odznaczała się aż takim pietyzmem. Aby się o tym przekonać wystarczy zwrócić uwagę choćby na smyczki w „Choppy Woods”. Subtelność, z jaką wtopiono ów klasyczny, pełen życia instrument w gęstwinę sztucznie preparowanych ambientowych plam, dobrze wyraża krótki ustęp z Awatara Theophile'a Gautier:
Nieco w głębi (…) ugrupowane były bukiety drzew o pniu wytwornym i silnym ulistnieniu, których zieleń tworzyła malowniczy kontrast: laki japońskie, tuje kanadyjskie, zielone jesiony, białe wierzby, wiązy prowansalskie, nad którymi wystrzelały dwa czy trzy modrzewie. Poniżej rozciągał się strzyżony trawnik, którego ani jedno źdźbło nie wystawało ponad drugie, gazon delikatniejszy i jedwabistszy niż aksamit płaszcza królowej, w tym idealnym kolorze szmaragdu spotykanym tylko w Anglii przed tarasami siedzib feudalnych. Był to jak gdyby dywan naturalny, pieszczący oko, a tak miękki, że stopa bałaby się go dotknąć, plusz roślinny, po którym może tarzać się w słońcu tylko oswojona gazela z dzieckiem książęcym ubranym w sukienkę koronkową, a w nocy może spłynąć w świetle księżyca jakaś Tytania z West Endu ręka w ręką z jakimś Oberonem zapisanym w księdze parów i baronetów.
14. Ela Orleans
Neo Pi-R
2011, Clan Destine


To nie jest dobra muzyka. To nowoczesna muzyka. Ta reinterpretująca tradycje przez pryzmat osobistych przeżyć. Ela, Polka w Nowym Jorku, prezentuje test Rorschacha uformowany na kształt plamy po powikłanym psych-popie LA Vampires lub horoskop z narkotycznych ustępów płytoteki Dâm-Funka. Chwiejne, arytmiczne struktury wydają się wciąż przemieszczać swój punkt ciężkości w taki sposób, że każda z kompozycji może w sobie dogodnym momencie runąć na sąsiednią i pomieszać szyki linearnemu odsłuchowi. Opowieść nie rozwija się „po kolei”. Cześć utworów rozbito i zsekwencjonowano tak, że od ostatnich, bełkotliwych rozdziałów opowieści zmierzamy ku jej klarownemu początkowi. Retrospekcja wymaga wzmożonej uwagi, bo kaseta przewija się niekiedy za szybko i wzrok chwyta ledwie powidoki sensu, ale zmierzamy ku światłu. Trzeci epizod „Voices”, „Walking Man” (sztucznie zmaskulinizowany głos Eli brzmi jak garażowa interpretacja Fever Ray), „Safeguard Action” i „Synapse Dive” to czwórka negocjująca warunki konkretu. Abstrakcyjna reszta z wolna otwiera się pod ich naciskiem na penetrację. Relaksacyjny grower, bo i relaksować trzeba się umieć cierpliwie.

13. Higuma
Pacific Fog Dreams
2011, Root Strata

Jako solowy twórca, Evan Caminiti – płodniejsza połowa Barn Owl – wzorem impresjonistów, swymi plastycznymi tytułami podsuwa odbiorcom odpowiednie obrazy. I tak, na solowym Digging The Void znajdziemy utwór pt. „Midnight Naked Swim”, na West Winds – „Thunder Brakes The Dawn” etc. Jako współtwórca Higumy, Caminiti nie porzuca plastycznych instruktaży – głos panny McGee, wraz z resztą instrumentów, funkcjonuje jako wehikuł pejzaży i nastrojów bliskich choćby wyobraźni Elveruma (dwie adekwatne migawki z twórczości Phila: tytuł It Was Hot, We Stayed In The Water + liryk pochodzącego z Wind Poem „Wind Speaks”). Pierwsze podejścia sprowadzają Pacific Fog Dreams do przystawki przed nowym albumem Grouper, kolejne i kolejne sugerują, że możliwa jest między tymi wydawnictwami ostra konkurencja, a perspektywa czasu ujawnia pełne zwycięstwo Caminitiego, który w końcu wyprodukował swoje opus magnum – album zintegrowany wewnętrznie, solidny, a jednocześnie marzycielski i zmysłowy.

12. Band of Endless Noise
The Blue Nun. Psychedelic Soap Opera
2011, Falami


- The Blue Nun to osiem nowych kompozycji. Owoc trzech lat intensywnej pracy. Tradycyjnie graliśmy na gitarach, bębnach, instrumentach elektronicznych, śpiewaliśmy. Komponowaliśmy, programowaliśmy, improwizowaliśmy. Po raz pierwszy sami płytę nagraliśmy (duża w tym zasługa Tomka Gadomskiego) i zmiksowaliśmy. Wygląda na to, że wyszło bardziej piosenkowo niż do tej pory – mówi Andrzej Widota, wokalista zespołu.
- Pierwsze utwory na nową płytę powstały w czasie prób w Berlinie w maju 2010 roku: transowe aranżacje to właśnie efekt długich sesji w industrialnych przestrzeniach tego miasta. Materiał w pierwotnej formie grany był na koncertach, w trakcie których dojrzewał do takiej wersji, jaką można usłyszeć na Blue Nun. Na ostateczne brzmienie płyty wpłynęło również doświadczenie grania koncertów z muzyką na żywo do niemego filmu Nanook of the North, co zaowocowało m.in. powstaniem aranżacji instrumentalnych. Wreszcie zmienił się też nieco skład zespołu – pojawiły się żeńskie wokale i nowy perkusista – dodając muzyce nowej przestrzeni i akustyczno-elektronicznego beatu. Obecnie na koncertach staramy się czerpać z tych wszystkich doświadczeń, wprowadzając instrumentalne i wokalne improwizacje, szukając nowych harmonii i dysharmonii, często generowanych przez leciwe skądinąd syntezatory i generatory dźwięków – dodaje Adam Busuleanu (instrumenty klawiszowe).

Wszystko się zgadza. Kto pamięta jeszcze poprzednie albumy tego zespołu ten domyśla się zapewne, że nowy materiał nie zawodzi oczekiwań. Przede wszystkim zadziwia fakt, że z tej samej formuły udaje się wciąż wyciągnąć aż tyle. Wiadomo, że mają swoje znaczenie dodatki w postaci żeńskich wokali, zabiegów producenckich gościa pracującego na co dzień z Albinim, wpływ przeróżnych doświadczeń, które wzbogacają życiorysy muzyków o punkty internacjonalne, ale kluczowym pozostaje niezmienny duch tego dziwnego projektu – offowego, a jednak pilnie doglądającego przemian w mainstreamowej alternatywie (sukcesy Tinariwen obok coraz liczniejszych kompilacji z muzyką lat 6o. i 70. mogą tu posłużyć za przykłady odniesień) i utrzymującego się na szczycie fali. Na ten moment porównałbym Band of Endless Noise do Wooden Veil – ta sama rozległość uniwersum kreowanego przez muzykę, ta sama egzotyka, to samo lekceważenie dla klasyfikacji gatunkowych, które w takich (i tylko takich) wypadkach jawią się wyłącznie jako bariery.

11. Peaking Lights
936
2011, Not Not Fun

Autorzy jednej z moich ulubionych *eksperymentalnych* płyt 2009 (Imaginary Falcons) nagrali album, który fanom Not Not Fun wydać się może guilty pleasure (nawet po wybitnie easy-listeningowym So Unreal LA Vampires). Jednocześnie jednak 936 startuje w zawody (i wygrywa) z tegorocznymi płytami tak niszowych projektów transowego lo-fi jak Daughters of the Sun czy Wet Hair. 936 to jakby jeszcze jeden krok dalej w stosunku do Wavves i Best Coast – Peaking Lights odrzucają wszystkie maski i pozy, uprzedzając potencjalne analizy. Nie są ani punkami, ani szamanami, nie tworzą muzyki przedmieść ani klubów. Oferują czyste odprężenie limitowane do 600 sztuk winylu i powielone w tysiącach linków wysyłanych na pocieszenie w stu stresowych sytuacjach.


60-51 | 50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

sobota, 14 stycznia 2012

2011: 30-21

30. Cool Kids of Death
Plan ewakuacji
2011, Sony Music

Plan ewakuacji to płyta predestynowana do bycia chujową i ogromna większość oceni ją negatywnie bez słuchania, mając do tego pewne prawo. Z drugiej strony to właśnie ten album jest jako jedyny władny zdementować towarzyszące premierze pogłoski o toczącym CKOD raku dezorientacji we własnym położeniu, ale wychwycenie tego potencjału nie jest łatwe. Jeśli określać Kulki kurwami polskiej sceny muzycznej, to najobfitsze, dławiące cumshoty spłynęły do ich gardeł ze strony fanów. Jeżeli zespół przysłuchiwał się opiniom na własny temat, od cwanych tweetów po zawrotnie piętrzone analizy, mógł porwać się na akt dobrej woli i spróbować spełnić pokładane w sobie sprzeczne oczekiwania autentycznie się gubiąc i zagubienie to eksponując (co zresztą według niektórych dokonało się już dawno temu, lecz zostało zręcznie zatuszowane jako zamierzone).

29. Belong
Common Era
2011, Kranky

Samo słowo „szugejz” z miejsca pozwala zorientować się w usposobieniu muzyki i zaryzykować znajomość z nią. Szumiąca głoska na początku i jej wygaśnięcie w centrum wyrazu, po przeciągłej, wzmacniającej efekt samogłosce, jest jak próbna zabawa delayem, podprogowa ewokacja miniaturowej zamieci, srebrnych spodów liści olch, bielizny Marylin ujawnionej na ułamek szeleszczącej sekundy podrywem wiatru. Z nagła wyłonione twarde „g” równa się podłączeniu dystorcji, zapowiada mechanistyczne „z”, drugą zgrzytliwą głoskę, której twardość urywa frywolną zaczepkę „ej” – miękką, kontrolowaną dynamikę podciąganej wajchy. Trudno uwierzyć, że faktyczna geneza tej nazwy to nie logika onomatopej. I taki właśnie etymologiczny shoegaze znalazł się na Common Era.

28. J*DaVeY
New Designer Drug
2011, Warner Brothers

Już nazwa wytwórni sugeruje, że New Designer Drug będzie superprodukcją. Tak jest. Jeśli chodzi o niespodziewany wykwit popu i neosoulu pod koniec 2011, to bez wątpienia właśnie tutaj znajduje się epicentrum tej niewielkiej, lecz znaczącej eksplozji. Jeśli jeszcze nie słyszeliście to nadróbcie to, by lepiej przygotować się na wydarzenia nadchodzącego roku. Kończę, bo pisanie blurba o tym albumie jest zwyczajnie śmieszne.

27. Jamie Woon
Mirrorwriting
2011, Cadent Songs/Polydor

W tym roku to właśnie Mirrorwriting puszczałem najczęściej jako tło do cRPG. Wbrew rozpowszechnionemu przeświadczeniu o jego taneczności, debiut Woona wydał mi się idealną ścieżką dźwiękową do najbardziej destrukcyjnej czynności na świecie: gry komputerowe psują kręgosłup, wzrok, związki międzyludzkie, łączą ścisłym węzłem samotność i ukojenie. W Kulturze dźwięku Ola Stockfelt – autor artykułu Odpowiednie sposoby słuchania – wskazuje muzykę jako sposób na oczyszczenie się z miejskiego hałasu. Widzę Mirrorwriting jako metodę zostawiania za sobą rozmów i twarzy, zamykania się sam na sam z lustrem, aby opisywać piękne krainy, wyświetlane na ekranie zwierciadła ilekroć zbliżyć się doń z miłością.

26. Gang Gang Dance
Eye Contact
2011, 4AD

Dość długo trzeba było czekać, aż Internet opracuje antidotum na szum wokół Eye Contact. Dopiero po dwóch-trzech miesiącach od premiery pojawiło się remedium w postaci lakonicznego stwierdzenia: ten album powinien być EPką. Pozostaje jedynie żałować, że własnoręczne przeprowadzenie selekcji okazuje się być na tyle trudne, że rozsądnym wyjściem jest jedynie poddać się i słuchać w całości jako concept albumu, którym zresztą Eye Contact jest.

25. Moon Tides
As Loud As the Sun
2011, Sweat Lodge Guru

Twee pop w katalogu Sweat Lodge Guru? Sama ta informacja będzie wystarczającą rekomendacją dla słuchaczy zorientowanych w linii programowej tego labelu. Taśma Moon Tides może posłużyć za streszczenie Where'd You Learn to Kiss That Way Field Mice czy You Can't Hide Your Love Forever Orange Juice. Może być też wspomnieniem miłych czasów, kiedy to granie gitarowego popu nie wiązało się jeszcze z potężnym zapóźnieniem w stosunku do najnowszych trendów. As Loud As the Sun to także słodka wersja Cloud Nothings czy Wavves i inspiracja do rejestrowania melodii, które spontanicznie wyłaniają się z podświadomości pod wpływem leniwego rytmu plaży, kołysania fal i wiatru w koronach nadmorskich sosen. Wyliczanie potencjalnych funkcji poznawczych tego wydawnictwa mija się jednak z celem, chodzi bowiem głównie o przyjemność odsłuchu.

24. Radiohead
The King of Limbs
2011, self released

Wracam pijany do domu, włączam kompa, widzę recenzję Radiohead na nowejmuzyce.pl, wpisuję jakieś obelżywe komcie pod adresem jej autora, zarzucając mu głównie to, że się pospieszył, że z nowym materiał RH trzeba się przespać. Następnego dnia rano przekonuję redakcję serwisu, że te parę zdań to najbardziej merytoryczne passusy posadzone w ostatnich miesiącach tytułem komentarza. Piętnaście minut później czytam je na trzeźwo i przepraszam. Także są nadal emocje w słuchaniu Radiohead, a to, co dzieje się na King of Limbs po prostu potwierdza recepcyjną witalność. Nerwowa, spastyczna rytmika budzi podejrzenia, że genialny zespół stracił umiejętność selekcji materiału. Z drugiej jednak strony, ta sama rytmiczna wybujałość każe przypuszczać, że to jakaś autorska wizja ponowoczesnego świata i odpowiedź (poprzez antycypację) na outfity w rodzaju SBRKT, których magia polega głównie na możliwie najpełniejszym ogałacaniu kompozycji. Potem ballady, na przykład „Give Up the Ghost”, „Separator” czy „Feral” – tracki w swoim gatunku po prostu kompletne. Można by tak długo, ale jedyną grą wartą świeczki jest powrót do tego albumu jako całości, właśnie teraz, kiedy od premiery minął niemal rok. Zobaczycie, że niektóre refleksje uległy niepostrzeżenie przewartościowaniu i można Radiohead zwyczajnie słuchać i czerpać z tej *czynności* przyjemność, nawet repeatowalną.

23. Iza Lach
Krzyk
2011, EMI

Msza święta w Brąswaldzie oraz Chopin, Chopin, Chopin = przehajpy roku.


22. Rangers
Pan Am Stories
2011, Not Not Fun

Pan Am Stories nie ma startu do Suburban Tours. Od początku wydawało mi się „tylko” doskonałą hybrydą post-rocka i Ariela Pinka. Dziwaczny magnetyzm Knighta sprawiał jednak, że często wracałem myślą do tego rozczarowującego albumu i to pod naciskiem nader romantycznych bodźców: widoku czerwonego słońca nad wilgotną jezdnią ulokowaną w przesmyku między dwoma blokami (widoczne płaszczyzny prostopadłościanu: jedna w nadrealnym świetle zmierzchu, druga w głębokim cieniu), cichego spłoszenia pod wpływem ekstremalnie nisko przelatującego samolotu i tym podobnych odczuć, towarzyszących wielu spontanicznym wycieczkom po przedmieściach.

21. Blueneck
Repetitions

2011, Denovali

W momencie, gdy nawet serwisy płytowe – „instytucje” zrzeszające kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt osób – wycofują się z masowego ogarniania premier i postulują bliższe, emocjonalne związki z kilkoma wybranymi albumami, wycieczki pojedynczego recenzenta w stronę zapomnianych i antypopularnych gatunków wydają się absurdalnym marnotrawstwem energii. A jednak rozrzutność czasami popłaca. Repetitions to klasyczny post-rock – dramatyczny, przestrzenny, pełen patosu. Wokalista, inspirowany być może Fleet Foxes, jest rozdzierająco wrażliwy, liryki obezwładniająco depresyjne (płytę otwiera mantra ograniczona do niemalże do jednego wersu: You will burn alone), pełno tu odniesień do folku pogodzonego z wszechobecnością popu (palcówki dzieją się w digitalnej czerni spowijającej najbardziej przeprodukowane r'n'b), a gitary świdrują jak w pamiętnych fragmentach Turn On the Bright Lights. Z jednej strony to tylko szuflada pełna suwenirów, z drugiej zaś album bardzo aktualny – wspomnienie intymnej przestrzeni leśnej polany, małej pierwotnej arkadii, którą SWNY na swojej debiutanckiej EPce skompresowali do symbolu pojedynczego jelenia zabłąkanego w labiryncie metropolitalnych zaułków, zostaje otoczone złowrogimi budynkami, jak paranoik porwany przez orkan spotworniałych, podejrzliwych twarzy. Jest w tej płycie coś przeszywająco groźnego, co ukrywa się pod płaszczykiem niewinnej, nie wadzącej nikomu perwersji, dokładnie jak w Człowieku tłumu Poe.

60-51 | 50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

czwartek, 12 stycznia 2012

2011: 40-31

40. HTRK
Work (Work, Work)
Mistleton


Smutna płyta. Ile słyszeliście smutnych płyt w tym roku?




39. Sapphire Slows
True Breath EP
Not Not Fun

Amanda Brown zapowiadała, że taneczne propozycje wydawnicze będą przekierowywane z Not Not Fun do sublabelu 100% Silk, ale ta selekcja jeszcze się chyba nie zaczęła. Miękkie, pneumatyczne bity, wypełniające debiutancką EPkę japońskiego Sapphire Slows, niosą z sobą ukojenie o tyle niespodziewane, że stanowią podkład dla pogańskich, animalistycznych inkantacji, wyrwanych z czasów pierwotnych, w których panowała pozbawiona koordynacji panika, hamująca wszelkie przejawy automatyzmu. Ekspozycja basu, popodcinane perskusjonalia, syntezatorowe klawisze i transowy, mantryczny wokal organizują się wokół idei introspektywnego house'u, którego miękkość i rozmglenie graniczą ze środkami wyrazu charakterystycznymi dla dream popu. Mechanika wprawiająca w ruch krzywizny ciał ulega metamorfozie w mylącym świetle bagiennych ogników i nabiera dynamiki sennych marzeń.

38. Two Bicycles
The Ocean
Crush Symbols


Jak podaje pierwsza z brzegu encyklopedia, decorum to zasada wewnętrznego ładu dzieła, zgodności formy i treści, określona w Poetyce Arystotelesa. Na The Ocean decorum to emocja towarzysząca odsłuchowi – wrażenie uczestnictwa w czymś niebywale estetycznym, przenoszącym produkt artystyczny do domeny przedmiotów, tak jak kwiaty używane w ikebanie nie są stricte roślinami, lecz pięknymi rzeczami. Prawdopodobnie nie nagrano w tym roku płyty ładniejszej, bardziej wymuskanej od The Ocean, a ładność to jakość, która, owszem, nie pozwala się wybić ponad średnią, lecz chroni przed pretensjonalnością i przyciąga osobnym urokiem. Nawet nie chciałbym klasyfikować tej kasety, chcę tylko od czasu do czasu zanurzyć się w pracy tych cudownych, głębokich klawiszy i spać spokojnie, kołysany kompozycjami w rodzaju "Alone At Sea".

37. Stitched Vision
Fold
Eternal Solitude

Po cudownym Ocean Glow, Fold wydaje się trochę rozczarowujące. Przede wszystkim dlatego, że jest agresywne. To już prawdziwy noise: erotyczny, mosiężny, zawiesisty niczym lepki i słodki syrop na płatkach storczyków. Nie przypomina delikatnych przeźroczy z debiutanckiej kasety. Z drugiej jednak strony – i warto zatrzymać się na niej dłużej – pasaże syntezatorów to młodsi bracia świetlistych zawieruch z Tragedy & Geometry Steve'a Hauschildta, jak wiry wodne są rodzeństwem galaktyk. Tak więc (Z wdowiego stosu unoszą się żywiczne płomienie gorejącego drzewa kamforowego. Kotara żałobnych dymów kadzidlanych zakrywa widok i rozwiewa się. Ze swej dębowej ramy wychodzi nimfa o rozpuszczonych włosach, w stroju zwiewnym o artystycznym herbacianym odcieniu, zstępuje w dół z swej groty, przechodzi pod splecionymi konarami żydębów i zatrzymuje się nad Bloomem. (…) Pocałunki wśród szeptów dają się słyszeć w całym lesie. Twarze hamadriad zerkają z pni i spośród liści i pękają, rozwijając się w kwiaty.) (J. Joyce, Ulisses, Warszawa 1975, t. II, s. 190 i 194)

36. Locrian
The Clearing
Fan Death


The Clearing narzuca się jako paralela dla Lost In the Glare Barn Owl. Obie płyty są próbą uprzystępnienia shermetyzowanego do niemożliwości kręgu zainteresowań (post-rock – ambient – drone – desert rock) i wypłynięcia na szerokie wody. W odróżnieniu od Barn Owl, Locrianom udało się zdać ten egzamin i, po nagraniu w zeszłym roku post-rockowego arcydzieła, zobowiązani tytułem albumu, wchodzą w nowy rok bez bagażu swoich wyjściowych inspiracji. Roztargnienie związane z nowym startem najlepiej obrazuje pierwsza reakcja na płytę: napływ nowych fanów, sarkanie krytyki tęskniącej za głębią i perwersyjnością Drenched Lands, atmosfera przyczajenia łącząca oba obozy. Dopiero teraz może stać się wszystko.

35. Old Time Radio
Stare radyjko gra dla dzieci
Kafe Delfin

Old Time Radio nagrali album, który faktycznie można puścić dzieciom. Zawiązywało się w naszym kraju sporo tego typu przedsięwzięć, ale zazwyczaj mijały się z celem, bo Artyści nie potrafili odżegnać się od porozumiewawczego mrugania do dorosłych zza przesłodzonej, infantylnej zasłonki. Takie zachowanie miało świadczyć o wysokim poziomie samoświadomości muzyków, ich dystansie i innych zaszczytnych cechach (szczególnie o ambitności), ale nie wychodziło na dobre nikomu. Oni sami się ośmieszali, rodzice byli zażenowani, bo konspiracja pod płaszczykiem wspólnej ekstazy na punkcie smerfów zakrawa na zorganizowaną pedofilię, a dzieci zwyczajnie nie kumały bazy poza faktem, że zostały oszukane, bo skoro nie rozumią, to najwidoczniej kieruje się do nich tylko pół komunikatu, a za pół dostajesz w muł, co jak wiadomo boli najbardziej i przechodzi przez kończynę dziwny prąd.

34. Keep Shelly In Athens
Our Own Dream EP
Forest Family

Nie wierzyłem w instytucję ulubieńców blogosfery przed przygodą z Keep Shelly. Trudno mi było wyobrazić sobie kwintesencję tego dziwnego gatunku. Przebojowość musi się spotkać z obskurnością, wizualna atrakcyjność powinna odwodzić zmysły od samej muzyki, mimo że ta winna być hiperaktualna i pełna oszałamiających breaków, taneczność, zapowiadana już przez wyraźnie zrytmizowaną nazwę projektów, musi zetknąć się z pierwiastkiem niepokoju, pozwalającym uniknąć banału, który przekreśliłby wartość odkrycia. Our Own Dream to najbardziej treściwa z dotychczasowych EPek Shelly i zachęcająca antycypacja długogrającego debiutu, który, miejmy nadzieję, uwolni ludzkość od udręki sprawdzania, czy Jensen Sportag udało się wreszcie coś porządnie zremiksować.

33. Organizm
Koniec, Początek, Powidok
Wytwórnia krajowa

Drugi album Organizmu to płyta odważniejsza od wielu płyt, które epatowały słuchaczy wysiloną bezkompromisowością. Zwraca uwagę przede wszystkim nerwowy, jaskółczy erotyzm, najpełniej objawiony w "Lecie", przypominającym "Szesnastkę" Lenny Valentino – utwór, który w wersji demo długo krążył w sieci, intrygując perwersyjnym tekstem. Seksualność bywa na Końcu, Początku brudnawa i lepka, jak ulał wtopiona w obręb miłosnego symbolu, jakim jest niewątpliwie moment letniego przesilenia. Dwa rodzaje flażoletów – wpierw podzwaniające i rozedrgane, później gęste i mgliste – ewokują długie ruchliwe cienie i pyliste emanacje spowijające krajobrazy w świetle schyłkowego słońca. Namiętność jest również zawoalowanym bohaterem "Sztuczek", gdzie – przeciwnie do "Lata" – zauroczenie staje się bronią, najpierw zwodzącą potencjałem poznania czy zbawienia, później zaś przeradza się w dręczącą pogoń za mirażem. Sporo erotyki także w "Świeżej zieleni" – odwołanie do Polańskiego kieruje myśl ku Gorzkim godom, ale także ku bardziej ogólnemu obrazowi spotkania ze żniwem śmierci na wiosnę bujnej młodości, znane z Pornografii Gombrowicza, czy z Historii oka Bataille'a. Część tropów jest wynikiem nadinterpretacji, ale świadczy dobrze o potencjale albumu jako dziełka pochłaniającego, zdolnego nawiązać z odbiorcą kontakt na poziomie wymaganym do utożsamienia się z losami bohaterów i poszukiwania we własnych doświadczeniach przeżyć bliskoznacznych z ich miłosnymi narracjami.

32. Shine 2009
Realism
Cascine

Pomylono się co do stężenia balearów na tej płycie. Rozpoznawano manifestacje Air France w sprężystych, uziemionych bitach i smooth jazzowych wstawkach – w siłach obcych infantylnej zawierusze movie quote'ów. Taneczna elektronika Shine 2009. Tu mógłby śpiewać Alasdair MacLean. Mogę już ostatecznie zapomnieć, że Cut Copy wydali w tym roku tragiczną płytę, bo dzięki "World" ze sporym sentymentem przypomniałem sobie ich pierwsze kroki, w interpretacji Shine wzbogacone o gitarowy detal, jakby zaczerpnięty z, skrywanego jak dotąd ze względu na zbyt efemeryczny charakter, jointa TheWeeknd (po raz pierwszy na wysokości 01:13). "Graduation" to jeden z moich ulubionych kawałków tego roku przypomniał mi o Last Exit Junior Boys, szczególnie za sprawą tekstu ("I can show you / How desire turnin' on just right!").

31. Fabio Orsi
Stand Up Before Me, Oh My Soul!
Preservation

"Naked Trance", "Folks! My Soul Stands Up Before You" oraz "Papa, Show Me Your Blues LPs" to najbardziej wzruszające tracki, jakie dane mi było słyszeć w ostatnich miesiącach. Orsi to trudny artysta i przesunięcie go w górę rankingu (wielokrotnie rozważane) nie wyszłoby mu na dobre: źle czułby się na świeczniku, intymność jego utworów należy chronić przed światłem i tłumem, bo w każdej chwili może wyparować. Nie kojarzcie jednak tej delikatności z ambientem lub jakimkolwiek minimalem. Stand Up Before Me to mocna, rytmiczna płyta, zabawna, narkotyczna i nieokiełznana, a mimo tego traktująca o momentach, które zdarzyć się mogą tylko w pełnym odosobnieniu. Ich nazwy katalogowe znajdziecie podzielone między tytuły tracków i własne odczucia: nagi taniec w transie po długim wieczorze z jointem, przeszukiwanie płytoteki ojca i zarażanie się doznaniami minionych pokoleń, wychodzenie z ciała, by ukryć się za tarczą własnego fantomu. Wszystkie te ryzykowne wycieczki w stronę świata są tutaj i nie pozostaje wiele więcej ponad poddanie się im. Wymuszona uległość wobec tajnych przeżyć.


60-51 | 50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

wtorek, 10 stycznia 2012

2011: 50-41

50. The Weeknd
House of Balloons
self released


Ostatnia okazja, żeby lubić House of Balloons – pień twórczości The Weeknd traci na sile z każdą chwilą. Po ekstazie sprzed paru miesięcy został tylko cierpki smak deziluzji. Moje złudzenia rozwiał konkretnie The-Dream. 1977 to płyta, która nie miałaby prawdopodobnie szans trafić do żadnego top, jednakże znalazł się na niej utwór – "Long Gone" – który emanuje czystością gatunkową, a gatunkiem tym jest Terius Nash. Kolejne zaś mikstejpy Weeknd, mimo iż zawierają niewątpliwie świetne momenty, są tylko jałmużną rzuconą wrażliwym słuchaczom muzyki gitarowej przez upokarzająco bezosobowego filantropa. Ktoś urzeczywistnił scenę z piątej serii The Wire: biali frajerzy stoją na rogach, sprzedają i mówią jak czarnuchy. Ktoś dał białym dzieciakom możliwość słuchania piosenek ze słowami fuck, pussy, money rozlegającymi się w atmosferze depresji wywiedzionej ze spożycia narkotyków. Ktoś dał im niegrzeczną i trochę plastikową (choć czarny to plastik) okładkę, na której widnieje czarno-białe zdjęcie i drobne napisy, jak na albumach Sacred Bones.

49. Aranos
In Snow On Ice Cabbage Dances
Sangoplasmo
Biorąc pod uwagę wcześniejsze nagrania Aranosa, In Snow wydaje się na pierwszy rzut oka wojażem w nowe plenery. Wnikliwsze spojrzenie odsłania jednak ewentualną identyczność nowej płyty Czecha z jego wcześniejszym dorobkiem – identyczność ukrytą pod stygmatami okaleczeń *nabytych* w trakcie producenckiej selekcji. Kształty luk ziejących w kompozycjach sugerują format niegdyś wypełniającej je materii, bliskiej Current 93 czy Natural Snow Buildings, obecnie zaś utrzymującej bliskie kontakty raczej z Fabiem Orsim, Hauschką czy Giuseppe Ielasim.

48. Internet
Purple Naked Ladies
Odd Future


Podsumowanie roczne to nie tylko okazja do wzruszeń, ale przede wszystkim okazja do weryfikacji niektórych stanowisk z perspektywy czasu i wysuwania sądów, na które nie starczyło miejsca w ferworze bieżących miesięcy. Wszystkie płyty, które umieściłem w tym rankingu są warte przesłuchania, a wątpliwości, jakie czasami budzą, to osobna jakość, która stanowi integralną część odsłuchu. Na wyrobienie sobie opinii o Internet Internet dostał ledwie kilka minut i, jak łatwo się domyślić, zachłysnął się. Nic dziwnego: można obecnie nagrywać we własnej sypialni muzykę, która jeszcze parę miesięcy temu była zarezerwowana dla posiadaczy fortun, włodarzy studiów i laureatów głosowań: r'n'b, chart pop, neo-soul. Jestem tej idei zdecydowanym fanem, tak więc Purple Naked Ladies podoba mi się na wejściu. Tyle że jeszcze nie do końca potrafię zrozumieć, dlaczego miałbym słuchać tej płyty zamiast Aaliyah, czy nawet Stereolab. Roztargnienie debiutanckiego albumu Internet jest wyznaniem uzależnienia od efemerycznej koniunktury, ale także wyrazem fascynacji ponowoczesnością jako epoką opcji. Każde kolejne wydawnictwo Odd Future może przebić Internet i ja na to czekam, a Purple Naked Ladies traktuję w kategoriach miarodajnego teasera, kolejnego szkicu perspektyw rysujących się przed bedroomowymi adaptacjami chartsów.

47. Vreen
Good luck ro-Man, Good Luck Witch
Radio Rodoz

Vreen zdobył mnie poczuciem humoru, polegającym na a) zatwardziałym wyolbrzymianiu rzeczy niezauważalnie gównianych w celu ośmielenia ich do objawienia prawdziwej natury, b) Shulzowskim roztkliwianiu się nad śmiesznostkami niektórych marzeń, szczególnie tych inspirowanych przez Erosa, c) wytwarzaniu w słuchaczu kłopotliwego stanu ducha: sympatii podszytej lekkim poczuciem żenady, a nawet obrzydzenia, d) odżegnywaniu się od posiadania poczucia humoru. Ale o obecności Kunickiego w zestawieniach rocznych decyduje przede wszystkim songwriting, dowodzący, że folk nie jest jeszcze wyczerpaną stylistyką, a wręcz przeciwnie – w zręcznych rękach może wywoływać reakcje, z którymi dotychczas go nie utożsamiano.

46. Ulaan Khol
La Catacomb
Soft Abuse


Jeśli Thurston Moore będzie w rozsypce po rozstaniu z Kim, spotka się być może z Shieldsem i nagrają coś w stylu Katakumb. Steven R. Smith zamknął swoją trylogię i wypłynął na nowe wody. To jeszcze nie do końca kraniec świata, raczej morze możliwości i potencjałów. Warto zwrócić uwagę na utwór zamykający płytę, w którym – dość niespodziewanie, jeśli wziąć pod uwagę dotychczasową politykę projektu – pojawia się wokal. Jeśli już wcześniej słyszeliście Ulaan Khol, to zapewne zapoznacie się z tym albumem bez względu na to, że jest raczej prequelem solowego dorobku Stevena R. Smitha, przeznaczonym dla początkujących wprowadzeniem do skupionego, gitarowego dronegaze'u.

45. Mirt
Artificial Field Recordings
cat|sun


Pierwszy kontakt z Artificial Field Recordings polega głównie na weryfikacji tytułu. Klasycznych nagrań terenowych było więcej nawet na folkowym Handmade Man, poprzednim albumie Mirta, który bogactwem palety kolorów i koncentracją na mistycznym temacie homunkulusa chętnie zestawiłem z Wyspą dnia poprzedniego Umberto Eco. Następnym krokiem słuchacza sfalsyfikowanych nagrań polowych może być zwrot ku wizjom nowoczesnej nocnej aglomeracji, snutym przez artystów z kręgu Burial-Ela Orleans-Nicolay. Jeśli chodzi o sam dobór środków ekspresji najbliżej Mirtowi do Buriala – psychodeliczne akcenty w postaci przestrzennych wokali uwypuklają zawiesistą motorykę klawiszy, których puls, pochodząc jak gdyby z głębi ciała, przymusza do bacznego nasłuchiwania neurotycznych reakcji organizmu – delikatnych stresów, mikroskopijnych nerwic, skurczy i drgnień, które uśpiony umysł bezwiednie przekłada na język mglistych symboli, półzrozumiały jak zapis aktywności sejsmo- lub poligrafu.

44. Vampilia
Alchemic Heart
Important


Te dwie kolosalne suity to już wszystko, co można zrobić z japońskim noisem: włączyć go w nurty medytacyjne, neoklasyczne, bruitystyczne, zaprosić Jarboe i Merzbowa, zorkiestrować i wysłać w kosmos wewnątrz kuli ognia. Po relaksacyjnym wstępie (w trakcie którego każdy podkręca głośniki, by chłonąć lecznicze fluidy) w stylu The Way Out Books, włącza się tak przepotężna ściana dźwięku, że trzeba z nią walczyć niczym ze sztormem, by odnaleźć się pod koniec w sytuacji mokrej pszczoły lub muchy, pełznącej ślamazarnie po pustyni kuchennego blatu. Wyrafinowany aperitif przed Roads to Judah Deafheaven.


43. Darkside
Darkside EP
Clown & Sunset


"Darkside – nowy projekt Nicolasa Jaara cały ranek na repeacie. Sprawdźcie koniecznie, EPka sprawia wiele przyjemności (zarówno słuchana w skupieniu, jak i puszczona wolno, w roli designerskiego ornamentu życiowej przestrzeni) i dowodzi, że gość nie jest tylko sezonową zajawką" – pisałem na facebooku i tak zostało do dziś. W oczekiwaniu na długogrający album pozostaje rozciągać to dziś na poranne kwadranse i dziwić się, w jak minimalistyczne rejony zawędrowały workouty LCD Soundsystem...

42. James Blake
James Blake
Atlas/A&M

Jest 2012. W obliczu końca przyznajmy: nikt nie rozpoznał Feist w "Limit to Your Love". Nikt nie zrobił tego na czas. Śmiać mi się chciało, kiedy jeszcze kilka miesięcy po premierze James Blake LP widziałem komentarze ludzi, którzy, nagle dowiedziawszy się prawdy, porównywali oba wykonania i przedkładali oryginał ponad interpretację. Dosłownie sekundy temu ekscytowali się jeszcze mistrzowskim graniem ciszą, a tu nagle okazuje się, że od tygodni – w uniwersum lansu długich niczym wieki podniecali się "remiksem". Wyobrażam sobie to uczucie jako przytrzymanie strumienia w połowie oddawania moczu. "Limit to Your Love" to kawałek Blake'a. Blake nakręcił też Blakegate, aferę, dzięki której wszyscy się dowiedzieli, że ma tatę. Był to dobry, przemyślany ruch, uczłowieczający młodego geniusza. Marzę już od kilku miesięcy o napisaniu nowego tekstu o James Blake LP i nie wiem, czy znajdę na to czas. Póki co odsyłam do skansenu mojej recenzji ze stycznia 2011, gdzie pierdolę coś jeszcze o dubstepie, helloł.

41. Clams Casino
Rainforest EP
Tri Angle


Instrumental Mixtape, czyli podkłady wykonane zamówienie raperów Lil B' i Soulja Boja i pierwotnie udostępnione za darmo, narobiły sporo szumu wokół Mike'a Volpe. Chłopak wychynął raptem z cienia słynnych chlebodawców i okazało się, że podkłady, które upychał do szuflady to interesująca mieszanka skojarzeń. Moją uwagę zwróciło jednak Rainforest, głównie dzięki klasycznemu już otwarciu ("Natural"). Potężna, jeśli chodzi o kolorystyczne spektrum, epicka sampledelia, czerpiąca inspiracje zarówno z witch house'u i dragu, jak i instrumentalnego hip hopu zainfekowanego tradycjami IDM, ciosa w masywie współczesnej muzyki rozrywkowej kolejną efemeryczną niszę. Tutaj nawet nagrania terenowe są w nieuchwytny sposób taneczne, tak jak rżenie i tętent kopyt nadpobudliwego konia były częścią alchemii Since I Left You.


60-51 | 50-41 | 40-31 | 30-21 | 20-11 | 10-1

poniedziałek, 9 stycznia 2012

2011: 60-51

60. No Mind Meditation
Malaise 1 & 2

Goldtimers Tapes

Parę lat temu, na wakacjach w Czarnogórze, byłem świadkiem aktywności wulkanu. Efekty wizualne okazały się dość spektakularne dla mieszkańca Europy Środkowej, ale najciekawsze były dziesiątki stożków popiołu, które odkryliśmy rano, wpasowane wierzchołkami (pod kątem około 45 stopni) w niewidoczne gołym okiem pory karoserii, poszycia namiotów, liści suchych drzewek. Rozsypywały się przy dotknięciu lub najlżejszym podmuchu. Wietrzne, rozmarzone akordy niknące co i rusz za kurzawką rozedrganych tropikalnych dronów, przypomniały mi dziwne wulkaniczne zjawisko z minionych dawno wakacji i słusznie, bo Malaise – podzielone, jak sugerują barwy okładek, na część nocną i dzienną – to tylko pocztówki, dwa dziesięciominutowe hipnotyczne soundscape'y eksploatujące marzenie o uwodzicielskiej nocy nad spokojną zatoką, co do której przeczucie mówi, że kryje jakiś groteskowy sekret, nie większy jednak od hatifnatów lub stożków pyłu. Dyptyk No Mind Meditation to mój pierwszy wyciąg z katalogu Goldtimers, oficynki, która planuje niebawem ugościć Lunar Miasma czy Kevina Greenspona, także warto śledzić kolejne wydawnictwa napływające z tej strony.

59. White Horse
The Revenant Gospels, Volume III
self released

Ben Chisholm ma dużo tatuaży, gra z Chelsea Wolf i nagrał w Los Angeles trylogię witch house'ową, której podstawą są sample z sześciopłytowej składanki Goodbye, Babylon. Na przytłaczającej rozmiarem antologii poczesne miejsce zajął Alan Lomax – człowiek, który nagrywając obrzędy wyznawców voodoo, śledząc z mikrofonem bieg Mississippi i bratając się z czarnymi w Apallachach, szybko stał się niekwestionowanym promotorem okultyzmu dawnych niewolników w muzyce białych. Na Revenant Gospels, a szczególnie w części wieńczącej cykl, słychać odrobinę tych egzotycznych ech – mniej niż chciałby zapewne autor, ale wystarczająco, by skierować wyobraźnię fanów witch house'u, zawiedzionych 2011, ku nowym, nieodkrytym dotąd terytoriom grim soulu.

58. Szymon Kaliski
For Isolated Recollections
Hibernate
Szymon nadal sięga po nastroje raczej niż kompozycje. Można jednak wyróżnić dwie delikatne zmiany w stosunku do debiutanckiego LP. Po pierwsze: Kaliski wychodzi zza deserowego stolika na tereny nokturnowego impresjonizmu. Szkicowane w tej manierze pejzaże przypominają wrzosowiska zamieszczane niekiedy w książeczkach dla dzieci. Uproszczona wyobraźnia eksponuje wietrzne nieba, pochylone drzewa, kilka nierównych logosów McDonaldsa kierujących się na południe. Po drugie: Out of Forgetting było trochę chaotycznym kartkowaniem portfolio młodego artysty, For Isolated Recollections można zaś postrzegać w kategoriach setu o spójnych, przenikających się nawzajem segmentach.

57. Korallreven
An Album by Korallreven

Acéphale


Przyjemne wspomnienie tryumfów, jakie dwa-trzy lata temu święciły skandynawskie baleary. Pierwszy raz usłyszałem o Korallreven w 2009 od Air France, kiedy robiłem z nimi wywiad. Drugi dopiero przy okazji premiery tej płyty. Mogliby zostać ulubieńcami blogosfery, gdyby nie bardziej ekspansywna konkurencja w postaci Nguzunguzu czy Keep Shelly In Athens.

56. Steven Hess & Christopher McFall
The Inescapable Fox
Under the Spire

Hess gra w Locrian. McFall specjalizuje się w nagraniach polowych, które tytułuje dość ekstrawaganckimi zbitkami słów (np. The Anatomical Submissiveness Of Lions). Razem stworzyli muzykę, którą idealnie obrazuje okładka: splątaną, gęstą, artystowską. To słuchowisko pomyślane jako ćwiczenie interpretacyjne. Gdyby nie partie wyśmienicie wyprodukowanego pianina, zostalibyśmy sam na sam z przemarszami wojsk, drgnieniami traw, nerwową egzystencją zwierzątek zamieszkujących poszycie mrocznej kniei. Dla miłośników Library Tapes, którym zdarza się przemyśliwać o woli mocy.

55. Moholy-Nagy
Like Mirage
Temporary Residence Ltd.

Jefre Cantu-Ledesma (The Alps), Danny Paul Grody (The Drift) i Trevor Montgomery (Lazarus, The Drift) założyli zespół i nazwali go po węgierskim konstruktywiście, wykładowcy Bauhausu i rzeźbiarzu kinetyczym – László Moholy-Nagym. Like Mirage to nie tylko artefakt zapomnianego genre ambient rocka, ale też zwycięstwo nad irytującym Skyline Yanna Tiersena.

54. Same Road
Sensem przekaźnika jest przekaz
self released

Same Road zaznaczają: This is how we really sound i faktycznie - Sensem przekaźnika rozpoczyna nowy etap w karierze zespołu. Osiem nowych jamów niezbyt już pasuje do estetyki minimal noise, w której, jak sami twierdzą, poruszali się od początku. Brzmienie jest pozornie zbliżone do Ewy Braun, na co wskazują dodatkowo surrealistyczne tytuły kawałków ("Nie Szatan zdobi człowieka", "Dusiciel fortepianów" i inne). Tak naprawdę jednak większą rolę zdają się grać zagraniczne inspiracje – zagęszczone, duszne, barowe granie, które zwykle pomijała Ewa, preferując otwarte przestrzenie. Przykładowo w nonszalanckim "Wszystkie rude będą wisieć" słychać wyraźne echa Slint, szczególnie narracyjnego "Good Morning, Captain".

53. De Magia Veterum
The Divine Antithesis
Transcendental Creations


Pod stopami czułem zwykły grunt. To nieprawda – choć tak mówią niektóre legendy – że ziemia tamtejsza wiecznie płonie; ja tam byłem. Tu i ówdzie rzeczywiście dostrzegałem na ruinach plamy i ślady Wielkiego Pożaru, lecz były one stare. To również nieprawda – a tak głosi część kapłanów – iż Miejsce jest wyspą mgieł i czarów. Nic podobnego. Jest to olbrzymie Martwe Miejsce, większe od wszystkich, jakie znamy. Przecinają je liczne drogi bogów, ale prawie wszystkie są zniszczone i popękane. Wszędzie znajdują się ruiny boskich wież. Powinienem był słyszeć zawodzenie duchów i wrzaski demonów, tymczasem wokół mnie panowała cisza i jasno świeciło słońce. Wiatry, deszcze i ptaki rozsiały trawę, która powyrastała w szczelinach popękanych kamieni. Nie wszystkie wieże się zawaliły; tu i ówdzie stoją jeszcze niby wysokie drzewa w lesie, ptaki zakładają więc gniazda wysoko. Ale wieże są ślepe, ponieważ bogowie odeszli. Widziałem rybołowa polującego na rzece. Widziałem taniec białych motyli nad olbrzymim stosem popękanych kamieni i kolumn. Podszedłem bliżej i rozejrzałem się. (S. V. Benét, Nad rzekami Babilonu, [w:] tegoż, tamże, Warszawa 1988)

52. Psychic Ills
Hazed Dream
Sacred Bones


Pewnie nie wiedzieliście nawet, że Psychic Ills nagrali nowy album. No cóż, to jedna z cichszych płyt tego roku. Chyba najcichsza w dyskografii tego dziwacznego projektu. Transowe wokale, swobodnie jamujące bluesowe gitary, wydrążone tykwy w roli perkusjonaliów, tu i ówdzie szlaczek harmonijki ustnej lub narkotycznych organów. Niewiele eksperymentu, masa lat 90. Hazed Dream to najbardziej piosenkowa pozycja w dorobku PI, ale też przypomnienie, że u zarania wydawali EPki, których znaczące tytuły (Early Violence, Killers-Vice) zdradzały zadłużenie u przodków i klasyków folku. Typowa muzyka samochodowa, jeśli za lek na bezsenność uważacie solidny łyk whiskey. Każdy zakręt dziurawej uliczki na kaszubskim zadupiu wydaje się zjazdem ze stanówki meandrującej szerokim nurtem betonu przez pustynię nawiedzaną przez zjawy kojotów i kochanków.

51. Blue Angels
Isidora
Digitalis Ltd.

Taśma Blue Angels kodyfikuje interesujący prąd drone popu, którego delikatna, elektryzująca energia przywołuje na myśl rozpraszające się w falującym od gorąca powietrzu barwne sukienki plażowiczek, miłość lepideptorologów. Dziewczyny przechadzają się z rakietami do tenisa, wiążą sznurówki tenisówek, przeczesują włosy i rozbawione czymś, śmieją się sprężyście cofając o krok, by na powrót zbliżyć się po upływie momentu do żartującej przyjaciółki. Jak w Cieniu zakwitających dziewcząt Prousta lub w nienapisanej jeszcze powieści o kokainowych nocach na Hawajach, gdzie, wśród rozchwianych cieni palmowych liści, których niematerialną ciemność wiatr do spółki z podzwrotnikowym miesiącem usiłuje skojarzyć z białym piaskiem, odgłos przyboju rozrywa na sztuczki niesioną skądś melodię pożółkłych klawiszy toczonych z porcelany lub kości słoniowej.