Tundra
Tajnie i głębie
Zohar Records
Akpatok
Through the Spruce
Gate Into the Snowy Forest
Zoharum
Resztę dostałem w
bilonie. Brzęk monet zduszonych w kieszeni bez
trudu przenikał przez słuchawki, zwłaszcza że szedłem dość
szybko. Ten spacer uzmysłowił mi, czego zabrakło
na nowych płytach Tundry (Tajnie i głębie) i Akpatok
(Through the Spruce Gate Into
the Snowy Forest): rytmu, choćby wybijanego z pomocą tamburynu
lub grzechotki. Występujące tu i ówdzie wątki perkusyjne są
wyznaniem wiary w minimalizm albo i spojrzeniem rzuconym w stronę
sonorystyki (można mniej „profesjonalnie” i równie trafnie mówić
o „przeszkadzajkach”). Autorzy – Dawid
Adrjanczyk i Krzysiek Joczyn – dużo mówią o transie, ale zdarza
się im zwyczajnie tracić wątek. Brak kontroli jest może
zamierzony, z tym że grozi muzyce popadnięciem w kliszę: nie mam
ochoty odmawiać Tajniom i głębiom mistycznego wymiaru, ale
ich obszerne fragmenty – piję szczególnie do finalnej kompozycji
– proszą się o postawienie w jednym szeregu z publikowanym w
limitowanych nakładach i bardzo świadomym siebie, ale jednak
muzakiem, który na pocieszenie doczekał się terminu
casual drone. W tym
kontekście najlepiej wypadają kompozycje, które składają się z
paru sekund powtarzanych w nieskończoność umowną, bo rozpisaną
na około pięć minut. To akurat, jeśli mamy do czynienia z muzyką, która jest pozbawiona rytmu i jednocześnie nie daje się jednoznacznie zaklasyfikować jako ambient.
„Król lasu” to
właśnie dwie–trzy chwile, które zachęcają
do przenoszenia uwagi z centrum na obrzeża i z powrotem. Łatwo
wyobrazić sobie przechadzkę skrajem gęstwiny, gdy jednym okiem
łapiemy drzewa, drugim – otwartą przestrzeń. Minimalistyczny
trzon kompozycji – parę niemal flażoletowych dźwięków –
rozlega się w ciszy, która nasuwa skojarzenie z masywem milknącej
o zmierzchu kniei. Meandrujące improwizacje na flecie cedzą i
uśmierzają tę ciemność przebłyskami szarzejącego światła
(impresjonizm w wykonaniu Tundry tylko tonacją uczuciową odróżnia
się od pętelek Matta Mondaile’a
znanego jako Ducktails). Na operowaniu taką dźwiękową zawiesiną
schodzi środek płyty, ale najlepiej sprawują się moje ulubione „Wrzosowiska”. Ich musujący, nasycony
tembr, przewiewany aromatycznymi skojarzeniami, mógłby z
powodzeniem ilustrować Wichrowe Wzgórza
Andrei Arnold, ale przywodzi też na myśl jedną z ciekawszych scen
w Sebaldowskich Pierścieniach Saturna,
kiedy bohater gubi się w labiryncie wrzosowisk opisanych na modłę
Borgesa. Szkoda, że dźwięki produkowane przez Akpatok nie wpływają
na wyobraźnię w podobny sposób.
Koncert zorganizowany przy okazji likwidowania gdańskiej Fikcji,
pokazał bliskie powinowactwo tego projektu z dokonaniami Liz Harris
(Grouper), ale zdawał się odnosić także do ragi. To luźne,
trochę przypadkowe skojarzenie na pozór nie koreluje z pokazem
obsługi discmana, efektów, samplerów, ale Dawid obsługuje
elektronikę w sposób, który pozwala zobaczyć w plątaninie kabli
i lampek „prawdziwy” instrument. Chodzi przede wszystkim o ruchy
dłoni, zwłaszcza powtarzane co jakiś czas zamaszyste odjęcie ręki
od pokręteł. Trajektoria tego manewru przypomina nagłe oderwanie
palców od strun gitary po jakiejś efektownej solówce, ale jest
odpowiednio złagodzona, w porę urwana, zawieszona. To detal, który
zauważyłem już wcześniej, podczas występu Trupawzsypie. Niewiele
ma to wspólnego z samą muzyką, ale kręcenie gałkami – bywa, że
wciąż jeszcze traktowane protekcjonalnie – zyskuje dzięki takim
drobiazgom performatywny aspekt. Mój wzrok częściej przykuwały
właśnie dłonie Adrjanczyka niż towarzyszące koncertowi
wizualizacje.
Wspominam
występ sprzed paru miesięcy żeby podkreślić różnicę. Na żywo, kiedy
autor muzyki materializuje się przed słuchaczem, łatwo Akpatok
zrozumieć i polubić. Debiutancki album projektu – Through
the Spruce Gate…
–
jest pozbawiony tej dogodności. Poszczególne utwory zlewają się w
pozbawioną narracji całość. Wystarczy przesłuchać płytę
ciurkiem i uważnie obserwować przy tym siebie. Kiedy w piątej
minucie drugiej kompozycji wychodzi na jaw rytmiczny chrobot (obecny
wcześniej, ale skrywany pod mierzwą faktur), odczuwa się po prostu
ulgę. Znużenie – nie trans, niestety – rozprasza się i
oddychamy znów świeżym powietrzem. Początkującemu słuchaczowi
dronów Akpatok sprawi wiele przyjemności, choćby dlatego, że
wystawi go na próbę. Ktoś, kto przesłuchuje rocznie co najmniej
kilkanaście wydawnictw z tej półki, powinien raczej wybrać się
na koncert albo sięgnąć po dojrzalszą Tundrę. Jedni ciągle jeszcze słuchają La Monte Younga, drudzy wolą już La Morte
Young.