W ciągu dwóch ostatnich miesięcy czytałem w Internecie tylko blogi z mp3. W tym czasie, pod przykrywką wakacyjnego luzu i od dawna planowanych lektur, moja podświadomość wykształciła bez pytania wzrok dla rzeczy małych. Wcześniej żeby zareagować na szerszą skalę, musiałem w omuzycznej sieci napotkać moloch w rodzaju podsumowania dekady na Screenagers. Teraz dotarło do mnie nawet to, że Przemysław Skoczyński zakończył aktywne tworzenie swojego bloga. Przegapiłem sam moment publikacji epitafium, ale czytałem je po czasie. Mniej więcej równocześnie powstało pożegnalne zamieszanie na 10 fucking stars, lecz blog szczęśliwie pozostaje aktualizowany. W kilku innych miejscach panują jednak owe zaraźliwe nastroje końca czasu lub powolnej śmierci w wyniku separacji od dopalaczy ego, z bezmyślnym entuzjazmem podłączonego do niestabilnych złóż satysfakcji oferowanych przez Internet. Część chorych przeniosła się na musicspota. Aż do dzisiaj trudno wyłuskać stamtąd efekty. Zdaje się jednak, że stan rzeczy ulegnie niedługo zmianie. W kontekście ponurej atmosfery, zaskakują m.in. zwyżkujące tendencje gorliwego robienia laski i zgodnego współżycia z zabobonem.
Do teoretyzowania zachęca właśnie punkt zwrotny w historii music is my radar. Autora bloga wysadzili z siodła, jak sam twierdzi, młodzi ludzie znający perfekcyjnie angielski, idealnie osłuchani, co więcej: będący erudytami (niedługo wymiennie z być kultowym). W pewnym momencie życia, spodziewam się, można już chyba dochrapać się obojętności na wszelkie wpływy: od podziwu dla autorytetów, przez migotliwe trendy, aż po wymuszony szacunek dla lokalnych bystrzaków. Nie jest to sprawa ponura personalnie dla Skoczyńskiego, on tylko posłużył się argumentami, które raczej chciałby, aby były jego, niż jego są naprawdę. Usprawiedliwienia, po które sięgnął obowiązują, bazując na zawsze modnych nastrojach poddania się, marazmu, inercji, przegranej, zaniku, odchodzenia w cień. Realnie smutna jest dopiero niezamierzona przezeń demoralizacja.
Jeśli dorosły człowiek nie wytrzymuje (jak twierdzi) konkurencji (chyba przeglądamy inne sieci) i z rezygnacją uznaje wyższość innych, która implikować ma jego własną zbędność, to co mają zrobić ci biedni, młodzi ludzie? Skąd niby mają wziąć siły na bunt, na poszukiwanie własnych ścieżek itp.? Zadałem sobie te pytania i pomyślałem od razu, że stawiając je podejmuję nienaturalny wysiłek: jestem człowiekiem, więc powinienem myśleć kliszami. a stereotypowo właśnie z rewolucyjnymi pomysłami i, niekiedy pochopnym, sprzeciwem kojarzy się młodość. Zagubiłem się, bo w Internecie podręcznikowy schemat od dawna wypiera jątrząca słabość i niechęć do negacji czy nawet subiektywizacji. Nastolatkowie i młodzi studenci wydają się coraz starsi i coraz bardziej zwietrzali, a kindersztuba polegająca na powielaniu czyichś opinii i sadzeniu swoich na glebie przetartych faktów (koniecznie) robi za światowy ton uprzejmej uwagi.
Ktoś wyznał na musicspocie, że nie wie, jak pisać: po prostu Borys Dejnarowicz czy pan Borys Dejnarowicz. Wziąłem to za całkiem zabawne zestawienie z Rubikiem, ale okazało się, że wątpliwość była na serio, z nutką pensjonarskiego dreszczyku. Tuż obok ktoś się kryguje, że jest amatorem, drugi, że straszna z niego cipeczka i powszechnie wiadomo, że nie ma prawa się wypowiadać. Któryś użytkownik migocze w ekstazie po odkryciu dylematu specjalizacja vs. eklektyzm recenzenta, po czym skupia się na dowodzeniu, że na tle innych komentujących jego refleksja się nie liczy. Do tego dochodzą jeszcze oficjalne zwroty po imieniu odmienionym w wołaczu - widocznie zamiera przeświadczenie, że forma ta jest naiwna i rozczulająco wiejska, ale nieważne, bo tym bardziej uwidocznia korporacyjny (wydziałowy? akademicki?) klimacik zdystansowanej kulturki, atmosferę wymiany grzecznostek potrzebnych dla dopełnienia juice'u pod tablicą z szerokim spektrum barwnych flamastrów.
Młodzi ludzie. Ogromne porcje poddaństwa i starczej cherlawości. Paradoks. Spożytkowanie toposu skromności we wstępie jednej na dziesięć wypowiedzi jestem w stanie zrozumieć jako przyjemny gest uprzejmości, ale pożądanie autorytetu, bez żadnych właściwie korzyści zwrotnych z wyrażania podziwu, więcej: prowadzące ku samobiczowaniu godzącemu we własne poczucie wartości, jest kompletnie niezrozumiałe. Być może jestem w jakiś sposób odcięty od ludzkiej rasy. Dopuszczam to - nie miałem autorytetu odkąd zadałem rodzicom pytanie, na które nie znali odpowiedzi (poszło chyba o beszamel lub liguster). W kwestii własnego rozwoju albo grzebałem we wszystkim, śledząc nici, które na starcie zyskały we mnie oddźwięk, albo obserwowałem jak ktoś robi dobrze coś, co sam chciałbym robić i próbowałem osiągnąć to samo własnymi metodami. Nie mam pojęcia jak to jest iść w czyjeś ślady. W tej kwestii bliższy jest mi Batman niż własna rodzina i osoby publiczne. Czerpać, cytować, parafrazować, inspirować się – jasne, ale trwać w pozycji ucznia przed mistrzem, szczególnie, kiedy nie oznacza to perspektywy replacementu, a jedynie trwałe gapiostwo? Kompletnie obce. Szczególnie, że przecież nie powstają raczej nowe blogi, nowe twarze nie brylują w serwisach, więc ci niewolniczo nastawieni, pogodzeni z własną nijakością młodzi ludzie nie zakładają nawet świątynek-replik.
Być może jest to taka ludzka potrzeba. Być może jakiś imperatyw lub znak czasów? Wartościująca konieczność? Odruch? Coś jak przestrzeganie prawa brnące w kierunku hierarchizowania kodeksu karnego wyżej od własnych potrzeb i chęci. Być może jest to poszukiwanie bezpieczeństwa. To chyba najbardziej prawdopodobne, choć znów: nie rozstrzygam, bo widocznie brakuje mi decydującego połączenia nerwowego.
Na musicspocie jest napisane, że jeśli ktoś zmierza w stronę dwudziestego roku życia, powinien szybko ściągać z rapidshare'a i czytać teksty zagranicznych krytyków muzycznych. Osobiście wątpię, ale żeby nie rozpychać ram dygresji planami konstrukcyjnymi przeciwstawnych recept: nie wiem, czy chciałbym jeszcze więcej uważnych, ostrożnych ludzi, traktujących Internet jak test wiedzy, w którym każda postawiona literka decyduje o kształcie ich przyszłego życia. Osobiście cieszy mnie absencja dwudziestoletnich *komentatorów popkultury* (banda klonów obecnych krytyków? szwadrony skupionych na *śledzeniu* dyskusji na ILM i drukowaniu sobie nowych postów z blogów zagranicznych krytyków? młodociane cyborgi działające jak wikipedia, ale rozkładane jednym palcem pierwszą z lewej analogią do życia czy, podważając legendarną erudycję niektórych, np. literatury?). Ci, dla których luka ta jest rozczarowującą niespodzianką, zapomnieli najwidoczniej dlaczego sami zaczęli pisać. Wyleciało im też z głowy, że z opylania promosów na allegro z trudem tylko da się pokryć koszty używanego auta, więc odpada główny motor stojący za wysiłkiem innym niż o idealistycznych podstawach.
Co i rusz w poddańczych komentarzach i epitafiach blogów pojawia się zabobon o mitycznym fachowcu, który z góry do dołu zjedzie wszystko, co poważyliśmy się napisać. Dziwi, że bycie takim fachowcem nie kusi potencjalnych adeptów rapidshare'a. Przecież wystarczy uruchomić stałe łącze i trochę poczytać, żeby dokonywać spektakularnych abordaży i zostać komentatorem popkultury. Przesądy paraliżują jednak łobuzerskie skłonności i życie w ogóle. Wrócimy do nich.
Internet zmiękł i większą przyjemność sprawia niektórym trwanie w pozycji chłonnego ucznia niż bolesne czasem starcie z własnoręcznie zdefiniowanej pozycji równych sobie. To jedna opcja. Ta druga brzmi mniej więcej tak: po lekturze tekstów zagranicznych i rodzimych krytyków oraz po przesłuchaniu tytułów składających się na Essential records of xx's niewiele się zmienia. Nie nabywasz stylu, odkrywasz, że wiedza, którą zdobyłeś nie może liczyć na wsparcie innych twoich zainteresowań, bo w przeciwieństwie do trików na desce i robienia balonów z mamby, wisi w powietrzu. Poza tym – nie za dużo przeżyłeś starzejąc się w wieku nastoletnim, więc zwyczajnie nie masz szans na wytworzenie osobistego wydźwięku czy zbudowanie bardziej kompleksowej metafory niż porównanie jednej płyty z drugą pod względem jej formalnej zawartości. Dalej: podejmując takie działania, automatycznie liczysz się z tym, że ktoś musiał ściągnąć i przeczytać więcej, więc prędzej czy później napotkasz swój autorytet, gotujesz się na poddaństwo. Przyjęta strategia to zostawanie Tonym Hawkiem przez spędzenie wakacji na dekodowaniu praw fizyki.
Sprawa jest jeszcze o tyle ciekawa, że dość często wypływa na powierzchnię refleksja o niesamowitej ilości i jakości podejmowanych w polskim Internecie dyskursów omuzycznych. Osobiście wydaje mi się, że stoi za nią nie faktyczny stan rzeczy, a właśnie marzenie o wychowaniu pokolenia krytyków zanurzonych od dzieciństwa w kulturze (dystopia topienia przedszkoli w zarysie rozwoju r'n'b obok baletu i języka obcego), świadomie doznających przemian gustu na etapach czwartego, szóstego i każdego innego absurdalnie niskiego roku życia, a potem efektownie debatujących ku uciesze masy anonimowych IP. Dyskursów jest sporo, a może być więcej, tak jak wody jest zwykle najwięcej nie w rynnie a pod nią, kiedy już zlewa się w bezkształtną, szybko parującą kałużę. Ucząc się (bo jest to już kucie, a nie selekcja pod kątem zainteresowań i nurzania się w przyjemności płynącej z pasji) tez, obserwacji i diagnoz, mnożąc perspektywy, czerpiąc z doświadczonych krytyków, ci ewentualni młodzi komentatorzy nigdy nie wykształcą niczego poza sprawnym spekulowaniem czyimiś ideami. To jak znać na pamięć kilka definicji strukturalizmu z przyległościami, nie będąc w stanie dokonać strukturalistycznej analizy albo robić tabelki z detalami różnicującymi doktryny i nie głosować. Mdła wiedza, daleka od błyskotliwej brzytwy, której powszechnie oczekuje się po bezdennym gromadzeniu informacji i systematyzowaniu ich w sieć relacji wynikowych. Dodatkowo wzmogło kształtowanie się takiego poglądu to, że pod popularnym tekstem Marty Słomki (Recenzenci są z Wenus...) najciekawsze komentarze to te nie dające pozytywnej recepty, nie projektujące niczego poza własnym odbiorem, np. ten z góry odtrącający możliwość zaufania recenzentowi. Normalność to cenne osiągnięcie tej, mogącej w dzisiejszych czasach wydawać się ekstremalną, negacji.
Wracając do zabobonu. Chodzą słuchy o niebezpieczeństwie nadinterpretacji. W takim razie lepiej nie wiązać się z ludźmi, bo większość rzeczy, które robią nadinterpretujemy. Rozwody i zabójstwa dzieją się w wyniku nadinterpretacji, podobnie jak romantyczne zauroczenie i pierwotne pożądanie. Unikanie nadinterpretacji = unikanie natury. Twórca dzieła wchodzi w posiadanie doświadczenia, które chce przekazać, podzielić się nim, wydłużyć doznanie w czasie, aby było dostępne innym, ale niestety: po ukończeniu i publikacji dzieło (zamrożone, zestalone doświadczenie jednostki) przestaje należeć do niego i nie może oczekiwać, że zostanie odczytane zgodnie z zamierzeniem. Nawet najbardziej prostolinijne wytwory, które da się sprowadzić do miary artystycznego odwzorowania podstawowych gestów, może spotkać nadinterpretacja i nie będzie akcją mylną, tylko wyrażającą potrzeby odbiorcy i jego predyspozycje. Inaczej ujmując: wzbranianie się przed nadinterpretacją to lęk przed wolnością, obawa, że kiedy będziemy mogli robić, co chcemy, popełnimy samobójstwo albo pójdziemy spać. Niezłe czasy.
Demon szumu informacyjnego. No cóż, również i tutaj, nie wiem czym doznawanie dzieł sztuki i ewentualna lektura czy tworzenie tekstów krytycznych miałaby się różnić od percepcji w ogóle. Mówi się, że nie przypadkiem korzystamy jedynie z 5% szarej masy, bo gdybyśmy pobierali z otoczenia więcej danych eksplodowałyby synapsy. To nieprawda. Nie widzę przeszkód, aby na początku, kiedy zainteresowanie jakimś tematem jest jeszcze świeże i elastyczne, nie ryć przez wszystko, wręcz losowo. Po pierwsze nie da się wyeliminować elementu przypadku i czas biologiczny prędzej czy później stanie w poprzek każdego długofalowo zakreślonego planu. Po drugie pozwala to na wykształcenie podstaw dla gustu, na którym brak odciśniętych śladów innych odbiorców. Zawdzięczanie czegoś komukolwiek nigdy nie jest dobre. Lepiej nosić blizny z losowych wypadków niż denne więzienne dziary. Jedne i drugie są pamiątką, ale pozostaje kwestia stylowości wspomnień. Inaczej ujmując: percepcja zafałszowana jest dopiero wtedy, kiedy pragnienie porządku prowadzi do stawiania zaszycia sobie powiek i ograniczenia napływu danych ponad wyostrzanie wzroku.
Pojawiają się jeszcze inne problemy, np. kontekst i płaczliwe (dziś =chwytliwe) slogany typu nie róbmy tego muzyce albo takie wyimki:
Wypowiedzi oceniające i opisujące zjawiska kulturalne mają to znaczenie, że odmieniają bieg procesów recepcyjnych dotyczących dzieł lub wpływają na późniejsze relacje o rzekomych (bo historia jest tylko interpretacją wypadków, dlatego złudna (lub, nagle, nadinterpretująca) jest opcja pochwycenia, jak nazwano to w komentarzach pod ww. tekstem, zeitgeistu, zakładając, że chodzi o czyste zjawisko, a nie autorski pomysł na jego zdefiniowanie = własnoręczne tworzenie historii) procesach recepcyjnych. Nawet nie odmieniają biegu tych procesów, właściwie: są nim. Czy recepcja sztuki i, ogólniej, bo przecież schodzimy wolniutko z tematu płyt na fascynującą kwestię zajęć w czasie wolnym, recepcja rzeczywistości, może równać się z samym dziełem lub rzeczywistością? Nie. Chodzi jednak o to, że autorzy tych relacji z odbioru w jakiś sposób zbliżają się do pełnego obrazu, przechwytują chociaż część ładunku zaklętego w dziele i nawet, jeśli popełniają błędy czy przyjmują dyskusyjne strategie kompletnego ignorowania faktów lub schładzania temperatury i dynamiki własnego odbioru wyobrażeniem profesjonalizmu jako bezdusznej trzeźwości, to odnoszą osobistą korzyść, definiowalną jedynie na gruncie zysków psychicznych, osobowościowych, percepcyjnych, rozwojowych etc. Oczekując, że pisanie o muzyce zapewni sławę, pracę, pieniądze, podziw, połechtanie ego – można o niej pisać, ale po prostu nie do końca będzie się to lubić, zabraknie naturalnego celu, a tego typu luki emanują wymuszeniem nawet z pojedynczych zdań twitterów. Jeszcze gorzej jest jednak chcieć i podtrzymywać w sobie przekonanie, że się nie powinno, kiedy decyzja dotyczy tylko podjęcia jednego z końców nitki zwiniętej w chaotyczny kłębek własnych tylko zainteresowań.
Zainteresowanie rzeczywistością i potrzeba rozwoju są główną motywacją pisania o muzyce, jak i podejmowania prób ujęcia w słowa niewerbalnych zjawisk, niekoniecznie przecież dzieł sztuki. Dla tego celu, jakkolwiek niemożliwy jest on do precyzyjnego wyrażenia i rozumienia w kategoriach architektonicznych (?), każdy doznający zaangażowania w siebie-odbierającego ulegnie pokusie nadinterpretacji, podświadomego przyzwolenia na mutację wchłoniętych doznań czy nakreślenie marginesu błędu, ponieważ wszystkie one mnożą ścieżki. Wymazywanie śladów poszukiwań ze swoich tekstów, wygładzanie krawędzi, jest czymś w rodzaju poznawczego masochizmu, braniem w ryzy popędów własnej percepcji z obawy, że ktoś zareaguje na to inaczej niż wyobrażamy sobie, że powinien. Odbiór i relacja zeń są dziełami - nie można oczekiwać, że unikną nadinterpretacji, czy że po publikacji pozostaną własnością autora.
Mieszkam teraz w miejscu, które określa się czasami jedną z sypialni miasta. Faktycznie: zwykle po północy światło pali się w niewielu oknach, wszystko jest czyste i utrzymane w bieli, a łypiące na siebie ponad kilkunastoma metrami wolnej przestrzeni okna sąsiednich bloków, przestają przeszkadzać, kiedy zaobserwuje się, że ludzie naprawdę odsypiają za firankami i mają wszystko rzetelnie gdzieś. Atmosfera kurortu sięga tak daleko, że istnieje niemal niepisana cisza nocna a dzieci zbierają napotkane papierki. Długi czas czułem się nieswojo, ale przyzwyczaiłem się, choć nie do końca można opanować poczucie samotności i wyjałowienia emanujące z tak sterylnych miejsc. Człowiek czuje się kontrastowo żywy, jeśli nie pada na ryj po 12 godzinach pracy prosto w wieczorny sześciopak vis-a-vis teleturnieju. Tymczasem tej nocy, punktualnie parę minut po drugiej, w ożywczym po tygodniu upałów deszczu, w tunelu aerodynamicznym między moim blokiem a drugim odbijały się o siebie, ocierały i z ulgą padały na zadbane trawniczki i elementy małpiego gaju, głęboko seksualne jęki kobiety doznającej mechanicznego, pierwotnego zaspokojenia. Było to tak niewłaściwe, nie na miejscu, narzucające się i aroganckie wobec pragnących z całego serca wyspać się sąsiadów, że, idąc przez aleję tych odgłosów w drodze do swojej klatki, nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
Do teoretyzowania zachęca właśnie punkt zwrotny w historii music is my radar. Autora bloga wysadzili z siodła, jak sam twierdzi, młodzi ludzie znający perfekcyjnie angielski, idealnie osłuchani, co więcej: będący erudytami (niedługo wymiennie z być kultowym). W pewnym momencie życia, spodziewam się, można już chyba dochrapać się obojętności na wszelkie wpływy: od podziwu dla autorytetów, przez migotliwe trendy, aż po wymuszony szacunek dla lokalnych bystrzaków. Nie jest to sprawa ponura personalnie dla Skoczyńskiego, on tylko posłużył się argumentami, które raczej chciałby, aby były jego, niż jego są naprawdę. Usprawiedliwienia, po które sięgnął obowiązują, bazując na zawsze modnych nastrojach poddania się, marazmu, inercji, przegranej, zaniku, odchodzenia w cień. Realnie smutna jest dopiero niezamierzona przezeń demoralizacja.
Jeśli dorosły człowiek nie wytrzymuje (jak twierdzi) konkurencji (chyba przeglądamy inne sieci) i z rezygnacją uznaje wyższość innych, która implikować ma jego własną zbędność, to co mają zrobić ci biedni, młodzi ludzie? Skąd niby mają wziąć siły na bunt, na poszukiwanie własnych ścieżek itp.? Zadałem sobie te pytania i pomyślałem od razu, że stawiając je podejmuję nienaturalny wysiłek: jestem człowiekiem, więc powinienem myśleć kliszami. a stereotypowo właśnie z rewolucyjnymi pomysłami i, niekiedy pochopnym, sprzeciwem kojarzy się młodość. Zagubiłem się, bo w Internecie podręcznikowy schemat od dawna wypiera jątrząca słabość i niechęć do negacji czy nawet subiektywizacji. Nastolatkowie i młodzi studenci wydają się coraz starsi i coraz bardziej zwietrzali, a kindersztuba polegająca na powielaniu czyichś opinii i sadzeniu swoich na glebie przetartych faktów (koniecznie) robi za światowy ton uprzejmej uwagi.
Ktoś wyznał na musicspocie, że nie wie, jak pisać: po prostu Borys Dejnarowicz czy pan Borys Dejnarowicz. Wziąłem to za całkiem zabawne zestawienie z Rubikiem, ale okazało się, że wątpliwość była na serio, z nutką pensjonarskiego dreszczyku. Tuż obok ktoś się kryguje, że jest amatorem, drugi, że straszna z niego cipeczka i powszechnie wiadomo, że nie ma prawa się wypowiadać. Któryś użytkownik migocze w ekstazie po odkryciu dylematu specjalizacja vs. eklektyzm recenzenta, po czym skupia się na dowodzeniu, że na tle innych komentujących jego refleksja się nie liczy. Do tego dochodzą jeszcze oficjalne zwroty po imieniu odmienionym w wołaczu - widocznie zamiera przeświadczenie, że forma ta jest naiwna i rozczulająco wiejska, ale nieważne, bo tym bardziej uwidocznia korporacyjny (wydziałowy? akademicki?) klimacik zdystansowanej kulturki, atmosferę wymiany grzecznostek potrzebnych dla dopełnienia juice'u pod tablicą z szerokim spektrum barwnych flamastrów.
Młodzi ludzie. Ogromne porcje poddaństwa i starczej cherlawości. Paradoks. Spożytkowanie toposu skromności we wstępie jednej na dziesięć wypowiedzi jestem w stanie zrozumieć jako przyjemny gest uprzejmości, ale pożądanie autorytetu, bez żadnych właściwie korzyści zwrotnych z wyrażania podziwu, więcej: prowadzące ku samobiczowaniu godzącemu we własne poczucie wartości, jest kompletnie niezrozumiałe. Być może jestem w jakiś sposób odcięty od ludzkiej rasy. Dopuszczam to - nie miałem autorytetu odkąd zadałem rodzicom pytanie, na które nie znali odpowiedzi (poszło chyba o beszamel lub liguster). W kwestii własnego rozwoju albo grzebałem we wszystkim, śledząc nici, które na starcie zyskały we mnie oddźwięk, albo obserwowałem jak ktoś robi dobrze coś, co sam chciałbym robić i próbowałem osiągnąć to samo własnymi metodami. Nie mam pojęcia jak to jest iść w czyjeś ślady. W tej kwestii bliższy jest mi Batman niż własna rodzina i osoby publiczne. Czerpać, cytować, parafrazować, inspirować się – jasne, ale trwać w pozycji ucznia przed mistrzem, szczególnie, kiedy nie oznacza to perspektywy replacementu, a jedynie trwałe gapiostwo? Kompletnie obce. Szczególnie, że przecież nie powstają raczej nowe blogi, nowe twarze nie brylują w serwisach, więc ci niewolniczo nastawieni, pogodzeni z własną nijakością młodzi ludzie nie zakładają nawet świątynek-replik.
Być może jest to taka ludzka potrzeba. Być może jakiś imperatyw lub znak czasów? Wartościująca konieczność? Odruch? Coś jak przestrzeganie prawa brnące w kierunku hierarchizowania kodeksu karnego wyżej od własnych potrzeb i chęci. Być może jest to poszukiwanie bezpieczeństwa. To chyba najbardziej prawdopodobne, choć znów: nie rozstrzygam, bo widocznie brakuje mi decydującego połączenia nerwowego.
Na musicspocie jest napisane, że jeśli ktoś zmierza w stronę dwudziestego roku życia, powinien szybko ściągać z rapidshare'a i czytać teksty zagranicznych krytyków muzycznych. Osobiście wątpię, ale żeby nie rozpychać ram dygresji planami konstrukcyjnymi przeciwstawnych recept: nie wiem, czy chciałbym jeszcze więcej uważnych, ostrożnych ludzi, traktujących Internet jak test wiedzy, w którym każda postawiona literka decyduje o kształcie ich przyszłego życia. Osobiście cieszy mnie absencja dwudziestoletnich *komentatorów popkultury* (banda klonów obecnych krytyków? szwadrony skupionych na *śledzeniu* dyskusji na ILM i drukowaniu sobie nowych postów z blogów zagranicznych krytyków? młodociane cyborgi działające jak wikipedia, ale rozkładane jednym palcem pierwszą z lewej analogią do życia czy, podważając legendarną erudycję niektórych, np. literatury?). Ci, dla których luka ta jest rozczarowującą niespodzianką, zapomnieli najwidoczniej dlaczego sami zaczęli pisać. Wyleciało im też z głowy, że z opylania promosów na allegro z trudem tylko da się pokryć koszty używanego auta, więc odpada główny motor stojący za wysiłkiem innym niż o idealistycznych podstawach.
Co i rusz w poddańczych komentarzach i epitafiach blogów pojawia się zabobon o mitycznym fachowcu, który z góry do dołu zjedzie wszystko, co poważyliśmy się napisać. Dziwi, że bycie takim fachowcem nie kusi potencjalnych adeptów rapidshare'a. Przecież wystarczy uruchomić stałe łącze i trochę poczytać, żeby dokonywać spektakularnych abordaży i zostać komentatorem popkultury. Przesądy paraliżują jednak łobuzerskie skłonności i życie w ogóle. Wrócimy do nich.
Internet zmiękł i większą przyjemność sprawia niektórym trwanie w pozycji chłonnego ucznia niż bolesne czasem starcie z własnoręcznie zdefiniowanej pozycji równych sobie. To jedna opcja. Ta druga brzmi mniej więcej tak: po lekturze tekstów zagranicznych i rodzimych krytyków oraz po przesłuchaniu tytułów składających się na Essential records of xx's niewiele się zmienia. Nie nabywasz stylu, odkrywasz, że wiedza, którą zdobyłeś nie może liczyć na wsparcie innych twoich zainteresowań, bo w przeciwieństwie do trików na desce i robienia balonów z mamby, wisi w powietrzu. Poza tym – nie za dużo przeżyłeś starzejąc się w wieku nastoletnim, więc zwyczajnie nie masz szans na wytworzenie osobistego wydźwięku czy zbudowanie bardziej kompleksowej metafory niż porównanie jednej płyty z drugą pod względem jej formalnej zawartości. Dalej: podejmując takie działania, automatycznie liczysz się z tym, że ktoś musiał ściągnąć i przeczytać więcej, więc prędzej czy później napotkasz swój autorytet, gotujesz się na poddaństwo. Przyjęta strategia to zostawanie Tonym Hawkiem przez spędzenie wakacji na dekodowaniu praw fizyki.
Sprawa jest jeszcze o tyle ciekawa, że dość często wypływa na powierzchnię refleksja o niesamowitej ilości i jakości podejmowanych w polskim Internecie dyskursów omuzycznych. Osobiście wydaje mi się, że stoi za nią nie faktyczny stan rzeczy, a właśnie marzenie o wychowaniu pokolenia krytyków zanurzonych od dzieciństwa w kulturze (dystopia topienia przedszkoli w zarysie rozwoju r'n'b obok baletu i języka obcego), świadomie doznających przemian gustu na etapach czwartego, szóstego i każdego innego absurdalnie niskiego roku życia, a potem efektownie debatujących ku uciesze masy anonimowych IP. Dyskursów jest sporo, a może być więcej, tak jak wody jest zwykle najwięcej nie w rynnie a pod nią, kiedy już zlewa się w bezkształtną, szybko parującą kałużę. Ucząc się (bo jest to już kucie, a nie selekcja pod kątem zainteresowań i nurzania się w przyjemności płynącej z pasji) tez, obserwacji i diagnoz, mnożąc perspektywy, czerpiąc z doświadczonych krytyków, ci ewentualni młodzi komentatorzy nigdy nie wykształcą niczego poza sprawnym spekulowaniem czyimiś ideami. To jak znać na pamięć kilka definicji strukturalizmu z przyległościami, nie będąc w stanie dokonać strukturalistycznej analizy albo robić tabelki z detalami różnicującymi doktryny i nie głosować. Mdła wiedza, daleka od błyskotliwej brzytwy, której powszechnie oczekuje się po bezdennym gromadzeniu informacji i systematyzowaniu ich w sieć relacji wynikowych. Dodatkowo wzmogło kształtowanie się takiego poglądu to, że pod popularnym tekstem Marty Słomki (Recenzenci są z Wenus...) najciekawsze komentarze to te nie dające pozytywnej recepty, nie projektujące niczego poza własnym odbiorem, np. ten z góry odtrącający możliwość zaufania recenzentowi. Normalność to cenne osiągnięcie tej, mogącej w dzisiejszych czasach wydawać się ekstremalną, negacji.
Wracając do zabobonu. Chodzą słuchy o niebezpieczeństwie nadinterpretacji. W takim razie lepiej nie wiązać się z ludźmi, bo większość rzeczy, które robią nadinterpretujemy. Rozwody i zabójstwa dzieją się w wyniku nadinterpretacji, podobnie jak romantyczne zauroczenie i pierwotne pożądanie. Unikanie nadinterpretacji = unikanie natury. Twórca dzieła wchodzi w posiadanie doświadczenia, które chce przekazać, podzielić się nim, wydłużyć doznanie w czasie, aby było dostępne innym, ale niestety: po ukończeniu i publikacji dzieło (zamrożone, zestalone doświadczenie jednostki) przestaje należeć do niego i nie może oczekiwać, że zostanie odczytane zgodnie z zamierzeniem. Nawet najbardziej prostolinijne wytwory, które da się sprowadzić do miary artystycznego odwzorowania podstawowych gestów, może spotkać nadinterpretacja i nie będzie akcją mylną, tylko wyrażającą potrzeby odbiorcy i jego predyspozycje. Inaczej ujmując: wzbranianie się przed nadinterpretacją to lęk przed wolnością, obawa, że kiedy będziemy mogli robić, co chcemy, popełnimy samobójstwo albo pójdziemy spać. Niezłe czasy.
Demon szumu informacyjnego. No cóż, również i tutaj, nie wiem czym doznawanie dzieł sztuki i ewentualna lektura czy tworzenie tekstów krytycznych miałaby się różnić od percepcji w ogóle. Mówi się, że nie przypadkiem korzystamy jedynie z 5% szarej masy, bo gdybyśmy pobierali z otoczenia więcej danych eksplodowałyby synapsy. To nieprawda. Nie widzę przeszkód, aby na początku, kiedy zainteresowanie jakimś tematem jest jeszcze świeże i elastyczne, nie ryć przez wszystko, wręcz losowo. Po pierwsze nie da się wyeliminować elementu przypadku i czas biologiczny prędzej czy później stanie w poprzek każdego długofalowo zakreślonego planu. Po drugie pozwala to na wykształcenie podstaw dla gustu, na którym brak odciśniętych śladów innych odbiorców. Zawdzięczanie czegoś komukolwiek nigdy nie jest dobre. Lepiej nosić blizny z losowych wypadków niż denne więzienne dziary. Jedne i drugie są pamiątką, ale pozostaje kwestia stylowości wspomnień. Inaczej ujmując: percepcja zafałszowana jest dopiero wtedy, kiedy pragnienie porządku prowadzi do stawiania zaszycia sobie powiek i ograniczenia napływu danych ponad wyostrzanie wzroku.
Pojawiają się jeszcze inne problemy, np. kontekst i płaczliwe (dziś =chwytliwe) slogany typu nie róbmy tego muzyce albo takie wyimki:
Są tysiące ludzi świetnie wykształconych, inteligentnych, kreatywnych, którzy z muzyki nie kumają nic (bo nie mają słuchu muzycznego, a z kolei z tego powodu słyszeli w życiu mało muzyki)Krótkowidze czytają najmniej ze wszystkich czytelników. Rozumiem zazdrość o własne zdobycze czy wrodzone talenty, ale muzyka nie jest jednak żadnym fenomenem tylko jedną z form ekspresji, która tak jak wszystkie inne posługuje się symbolami i metaforyką, więc podlega interpretacji, która teoretycznie powinna doprowadzić do odczytania pierwotnej, czystej treści, umożliwiać dotarcie do esencji przedmiotu ekspresji i podzielenia jej z autorem, ale na szczęście zazwyczaj z tej drogi zbacza (zyskując swoje naturalne nad-, jak każda operacja nakierowana na awansowanie do poziomu meta), ponieważ zależna jest od zbyt wielu czynników bardziej palących niż samo estetyczne doznanie czy ciekawość, co skrywa się w formalnym rdzeniu dzieła. Czynników tych nie ma chyba sensu wymieniać w towarzystwie innych istot żywych.
Wypowiedzi oceniające i opisujące zjawiska kulturalne mają to znaczenie, że odmieniają bieg procesów recepcyjnych dotyczących dzieł lub wpływają na późniejsze relacje o rzekomych (bo historia jest tylko interpretacją wypadków, dlatego złudna (lub, nagle, nadinterpretująca) jest opcja pochwycenia, jak nazwano to w komentarzach pod ww. tekstem, zeitgeistu, zakładając, że chodzi o czyste zjawisko, a nie autorski pomysł na jego zdefiniowanie = własnoręczne tworzenie historii) procesach recepcyjnych. Nawet nie odmieniają biegu tych procesów, właściwie: są nim. Czy recepcja sztuki i, ogólniej, bo przecież schodzimy wolniutko z tematu płyt na fascynującą kwestię zajęć w czasie wolnym, recepcja rzeczywistości, może równać się z samym dziełem lub rzeczywistością? Nie. Chodzi jednak o to, że autorzy tych relacji z odbioru w jakiś sposób zbliżają się do pełnego obrazu, przechwytują chociaż część ładunku zaklętego w dziele i nawet, jeśli popełniają błędy czy przyjmują dyskusyjne strategie kompletnego ignorowania faktów lub schładzania temperatury i dynamiki własnego odbioru wyobrażeniem profesjonalizmu jako bezdusznej trzeźwości, to odnoszą osobistą korzyść, definiowalną jedynie na gruncie zysków psychicznych, osobowościowych, percepcyjnych, rozwojowych etc. Oczekując, że pisanie o muzyce zapewni sławę, pracę, pieniądze, podziw, połechtanie ego – można o niej pisać, ale po prostu nie do końca będzie się to lubić, zabraknie naturalnego celu, a tego typu luki emanują wymuszeniem nawet z pojedynczych zdań twitterów. Jeszcze gorzej jest jednak chcieć i podtrzymywać w sobie przekonanie, że się nie powinno, kiedy decyzja dotyczy tylko podjęcia jednego z końców nitki zwiniętej w chaotyczny kłębek własnych tylko zainteresowań.
Zainteresowanie rzeczywistością i potrzeba rozwoju są główną motywacją pisania o muzyce, jak i podejmowania prób ujęcia w słowa niewerbalnych zjawisk, niekoniecznie przecież dzieł sztuki. Dla tego celu, jakkolwiek niemożliwy jest on do precyzyjnego wyrażenia i rozumienia w kategoriach architektonicznych (?), każdy doznający zaangażowania w siebie-odbierającego ulegnie pokusie nadinterpretacji, podświadomego przyzwolenia na mutację wchłoniętych doznań czy nakreślenie marginesu błędu, ponieważ wszystkie one mnożą ścieżki. Wymazywanie śladów poszukiwań ze swoich tekstów, wygładzanie krawędzi, jest czymś w rodzaju poznawczego masochizmu, braniem w ryzy popędów własnej percepcji z obawy, że ktoś zareaguje na to inaczej niż wyobrażamy sobie, że powinien. Odbiór i relacja zeń są dziełami - nie można oczekiwać, że unikną nadinterpretacji, czy że po publikacji pozostaną własnością autora.
Mieszkam teraz w miejscu, które określa się czasami jedną z sypialni miasta. Faktycznie: zwykle po północy światło pali się w niewielu oknach, wszystko jest czyste i utrzymane w bieli, a łypiące na siebie ponad kilkunastoma metrami wolnej przestrzeni okna sąsiednich bloków, przestają przeszkadzać, kiedy zaobserwuje się, że ludzie naprawdę odsypiają za firankami i mają wszystko rzetelnie gdzieś. Atmosfera kurortu sięga tak daleko, że istnieje niemal niepisana cisza nocna a dzieci zbierają napotkane papierki. Długi czas czułem się nieswojo, ale przyzwyczaiłem się, choć nie do końca można opanować poczucie samotności i wyjałowienia emanujące z tak sterylnych miejsc. Człowiek czuje się kontrastowo żywy, jeśli nie pada na ryj po 12 godzinach pracy prosto w wieczorny sześciopak vis-a-vis teleturnieju. Tymczasem tej nocy, punktualnie parę minut po drugiej, w ożywczym po tygodniu upałów deszczu, w tunelu aerodynamicznym między moim blokiem a drugim odbijały się o siebie, ocierały i z ulgą padały na zadbane trawniczki i elementy małpiego gaju, głęboko seksualne jęki kobiety doznającej mechanicznego, pierwotnego zaspokojenia. Było to tak niewłaściwe, nie na miejscu, narzucające się i aroganckie wobec pragnących z całego serca wyspać się sąsiadów, że, idąc przez aleję tych odgłosów w drodze do swojej klatki, nie mogłem powstrzymać uśmiechu.